Dorastanie pod dwiema okupacjami
Janina Karlik z d. Suchocka wspomina po 60 latach swoje
losy z Nowogródczyzny i Mińszczyzny w latach 1939 – 1946.

Urodziłam się w Lille we Francji 10.04.1931 roku (faktycznie 01.11.1930), gdzie moi rodzice wyjechali do pracy w 1929 roku. Tata /Grzegorz Suchocki/ pracował w kopalni. Wkrótce po moim urodzeniu, mama (Emilia z domu Adamowicz) wróciła do Polski i zamieszkała u swojej mamy, a mojej babci Franciszki Adamowicz w miejscowości Pohorełka koło Iwieńca. Dziadek Kazimierz Adamowicz, zmarł kilka lat wcześniej, a babcia prowadziła 8 - 9 hektarowe gospodarstwo wraz z synem Bronkiem. Wkrótce urodził się mój brat Ksawery. Tata jeszcze pracował we Francji i przysyłał nam pieniądze. Nie pamiętam dokładnie, w którym roku wrócił.

Po powrocie pracował w majątku w Wołożynie, ale zgłosił się do magistratu i otrzymał zatrudnienie w charakterze stróża przy budowie szkoły. Po zakończeniu budowy zatrudniono go w magistracie w Wołożynie. Była to stała praca i zarobki pozwalały na utrzymanie się. W Wołożynie wynajmowaliśmy mieszkanie przy ulicy Krzywej. Przed wojną ukończyłam dwie klasy szkoły powszechnej a brat jedną. W czasie nauki należałam do zuchów. Nosiłam szary mundurek i berecik z żółtym pomponem. Co niedzielę chodziliśmy do kościoła, gdzie parami staliśmy przed ołtarzem, a za nami harcerze i wojsko. W Wołożynie były koszary, w których stacjonowało wojsko. Czasami mama posyłała mnie do mleczarni ok.2 km za Wołożyn do majątku Szapowałów. Stąd już ok.50 km w linii prostej była granica polsko - sowiecka. W maju 1939 roku byłam u I komunii świętej.


    Inauguracja turnusu kolonijnego „Zwi
ązku Zawodowego Pracowników Samorządowych Użyteczności Publicznej, Zjednoczenia Związków Zawodowych w Polsce, Oddz. [Spółdzielni] Spoż. w Nowogródku” w lipcu 1939r. w ośrodku kolonijnym w miejscowości Nowojelnia.
Na zdj
ęciu (wyk. w zakładzie fotograficznym J. Winnik, Nowogródek) kierownik kolonii z księdzem a dalej grupa dzieci na tle drewnianego budynku ośrodka kolonijnego, w którym mieszkało również rodzeństwo Janina i Ksawery Suchoccy z Wołożyna, których własnością jest fotografia.

W czasie wakacji pojechałam z bratem na kolonię do miejscowości Nowojelnia. Była to Kolonia Leczniczo – Wypoczynkowa. Pojechaliśmy tam na jeden miesiąc, ale byliśmy znacznie dłużej. Kiedy nadlatywały samoloty uciekaliśmy do piwnic. Pamiętam jak starsi harcerze organizowali wieczorami ognisko i różne przedstawienia. Z kolonii zapamiętałam piosenkę, którą śpiewało dwóch chłopców. Piosenki tej nauczyłam po wojnie swoje dzieci i już nigdy więcej jej nie słyszałam:

Na polu walki chwały,
Nastąpił krwawy bój,
Na niebie krwawa łuna,
Roztacza czary swe.

Na polu walki leży,
Harcerz żegnając świat,
Przy boku jego klęczy,
Sanitar jego brat.

Weź ten pierścień złocisty,
Drogą pamiątkę mą,
I do mej lubej listy,
Które w plecaku są.

Na polu walki leży,
Harcerz żegnając świat,
Pobladły mu jagody,
Jak zwiędłej róży kwiat.

A kiedy ty powrócisz,
W swój rodzinny dom,
Opowiedz mojej lubej ,
Żem bardzo kochał ją.

Młody harcerz umiera,
Spojrzeniem żegna świat,
Pobladły mu jagody,
Jak zwiędłej róży kwiat.

Do Wołożyna wróciliśmy przed samym wkroczeniem sowietów. Tata był już zabrany na wojnę. Byłam chora na świnkę i nie mogłam wychodzić na ulicę, ale mimo to wyszłam. Widziałam jak sowieci jechali czołgami. Mnie bardzo dziwiło, co to za „ diabły usmolone”. Zapytałam starszego pana, który po krótkim milczeniu odpowiedział, że oni jadą Polsce pomagać. Nie wierzyłam, ale się ucieszyłam. Niektórzy ludzie, nawet nasi gospodarze wynosili koszami gruszki i rzucali sowietom na samochody. Nas jednak nigdy wcześniej nie poczęstowali. Nasi gospodarze (nazywali się Dalinkiewicze) mieli dobrze – on był w wojsku krawcem i miał stałą pensję. Mieli dwa domy. Jeden w całości wynajmowała rodzina wojskowa.

Pewnego razu sowieci przyprowadzili polskiego wojskowego - oficera i zrobili w jego mieszkaniu rewizję. Jego żona przyszła po moją mamę, żeby była świadkiem. Sowieci zabrali jej męża. Ona natomiast wyjechała z dwójką dzieci – chłopiec i dziewczynka – do rodziców do Wiszniewa. Bardzo narzekała na swoich gospodarzy u których się kwaterowali. Cały czas im pomagała a oni w czasie biedy nie chcieli z nimi rozmawiać. W czasie wkraczania sowietów, gdy mój brat był z kolegami w mieście to sowieci pytali czy: ”pany go bili”.

Polacy nie wiedzieli jak jest w Związku Sowieckim. W Wołożynie przez kilka dni były otwarte sklepy i żołnierze wszystko wykupili, a dostawy towaru więcej nie było. Moja mama nigdzie nie pracowała, bo pracy nie było. Wszystkie urzędy zostały obsadzone Żydami, którzy mieli jakieś przywileje i specjalne kolejki po zakupy. W 1940 roku z rodziny mamy /Orłowscy z Pokucia/ ktoś siedział w więzieniu w Wołożynie. Córka, która przyjechała do ojca i nocowała u nas poszła do więzienia, ale nie uzyskała widzenia. W zimie pomagała nam materialnie rodzina mamy i taty.

Ojciec taty, dziadek Michał, pewnego razu przywiózł nam masło i jabłka. Pamiętam go jednak bardzo słabo. Był on katolikiem, babcia /Ewa z d. Wojna / była prawosławna. Rodzina mamy w całości była katolicka. Oni nie byli ani Ruskimi ani Białorusinami. Mama nie umiała ani pisać ani czytać. W jej wsi /Pohorełka/ nie wolno było się uczyć po polsku, tylko po rusku. We wsi był tylko jeden elementarz i trzeba było się uczyć po kryjomu. Mowę mieli mieszaną, ale nigdy nie byli Ruskimi. Mama uczyła mnie po polsku pacierza. W jednym z przykazań mówiło się: ”ani wołu, ani osła, ani służebnicy ani żadnej rzeczy, która jego jest”. Fragment ten na religii skrócono.

Moja mama opowiadała, że w Iwieńcu przy budowie czerwonego kościoła pracował jej dziadek, który był jakąś ważną osobą bo „nosił papiery”. Na wiosnę 1940 roku przyjechał do Wołożyna brat mamy Michaś, który zabrał nas do Pohorełki. Od tej chwili mieliśmy już lepiej, bo było co jeść. W Pohorełce chodziłam jeden rok do trzeciej klasy szkoły rosyjskiej. Pewnego razu w szkole uczeń czwartej klasy wydłubał Stalinowi oczy na portrecie. Nauczyciel – Polak postarał się szybko o drugi portret i ostrzegał nas aby więcej tego nie robić, ponieważ wywiozą wszystkich na Sybir. Kilka razy z inicjatywy babci zanosiłam jedzenie nauczycielowi do Iwieńca. Pewnego razu było u niego kilkunastu nauczycieli. Podziękował mi i babci za pomoc /masło, jagody itp. / Nauczyciel był starszym kawalerem i nazywał się Jastrzębski.

W okolicy Pohorełki i majątku Śnieżków Skiporowce, aż do  Puszczy Nalibockiej były liczne gospodarstwa osadników wojskowych. Zapamiętałam nazwiska  kilku rodzin: Paluszkiewiczów, Gudbiłowiczów, Buraczewskich i Kreczmanów. Między gospodarstwami Paluszkiewiczów i Gudbiłowiczów mieszkała rodzina której nazwiska nie pamiętam. Było tam rodzeństwo Irena i Romek, w wieku około 17 - 18 lat. W 1940 roku ich rodziców sowieci wywieźli na Sybir (również wtedy wywieźli właściciela majątku Skiparowce pana Śnieżko). Rodzeństwo pozostało same. Irenka prawie codziennie przychodziła do swojej koleżanki - mojej cioci Loni z którą się przyjaźniła /córka babci Franciszki Adamowicz/. Nocowała u nas i jadła. Jej brat Romek przebywał natomiast u innych ludzi w Pohorełce. Pewnego razu Irenka postanowiła iść do swojego domu, chociaż ciocia próbowała ją od tego odwieść. Po kilku dniach, gdy nie przyszła do nas, postanowiłyśmy z ciocią iść do niej. Kiedy weszłyśmy do mieszkania,  Irenka leżała w łóżku martwa. Natomiast na podłodze w pokoju widziałam  kilka zamarzniętych kur, zima była w tym czasie bardzo ostra. Ludzie mówili, że Irenkę ktoś mógł udusić. Ciocia Lonia powiadomiła ludzi we wsi, którzy zrobili trumnę i saneczkami zawieźli na cmentarz do Iwieńca, gdzie została pochowana. Brata na pogrzebie nie było. Nikt nie wiedział co się z nim stało.

Na naszych terenach sowieci szykowali się do wojny z Niemcami i dlatego budowali lotnisko. W tym celu przywieźli dużo ludzi do pracy a chłopom wyznaczyli normę od hektara na przywóz kamieni. Ludzie przyjezdni byli biedni – w grubych walonkach bez kaloszy i w kożuchach. Do mojej babci przydzielili na kwaterę sześć osób. Były to kobiety. Jedna była w ciąży, i znalazła się tam dlatego, że dzieci poplamiły dowód osobisty atramentem. Wkrótce jednak ją zwolnili. Inna z kobiet mówiła, że złapali ją podczas kradzieży końskiego łajna, którym chciała wykarmić swoją świnię. Miejscowi nie bardzo chcieli wierzyć w te opowiadania, nie mieściło się im to w głowie. Zatrudnionym przy lotnisku ludziom sowieci prawie nie dawali jeść – karmili ich m.in. małymi rybkami, które nazywali „komsa”. Moja babcia gotowała im ziemniaki w łupinach i zacierkę na mleku. Bardzo za to dziękowali i mówili, że mieszkają tu dobrzy ludzie.

Wszystko się skończyło wraz z wojną niemiecko – sowiecką .Gdy sowieci wycofali się i przyszli Niemcy ludzie myśleli, że będzie lepiej. Wielu sowieckich żołnierzy przebrało się w cywilne ubrania i pracowało u gospodarzy. Niemcy zaczęli ich ścigać, a oni uciekając do lasu zasilali powstałą partyzantkę. Partyzanci sowieccy na naszych terenach rabowali żywność u gospodarzy. Pewnego razu zabrali ze wsi mężczyzn, którzy jednak rano powrócili do domów. Ruscy chcieli, aby oni poszli do ich partyzantki. Oni odmówili twierdząc, że wstąpią tylko do polskiej partyzantki, ale takiej na razie nie ma. Potem gdy powstała polska partyzantka była zwalczana przez Niemców, partyzantów Ruskich i Litwinów. Moi wujkowie nie byli w AK dlatego, że Niemcy wywieźli ich na roboty. Zostały dzieci i osoby starsze. Nigdy nie zapomnę też zdarzenia jak Niemiec ukradł mi kolczyki. Idąc do koleżanki w Pohorełce, w pewnym momencie podszedł do mnie ubrany po cywilnemu mężczyzna i mówiąc po niemiecku zażądał wydania kolczyków. Myślał chyba, że były złote. Przestraszona wydałam mu je. Kolczyki nie były złote i kupiła mi mama w sklepie w Iwieńcu.

W 1943 r. w miesiącach: kwiecień, maj i czerwiec wspólnie z Ireną Adamowicz (nie była to nasza rodzina) chodziłyśmy do Iwieńca na naukę krawiectwa. Szkoła mieściła się w budynku koszar wojskowych i nosiła nazwę HANDWERKE SCHULE IN IWIENIEC. Szyto tam m.in. mundury dla białoruskich policjantów, które wykrajały starsze kobiety z samodziałowego płótna lnianego koloru białego. Ostatni raz w szkole byłam w czerwcu 1943 r. Pamiętam, że przy koszarach było dużo chłopów z koniami. W pewnym momencie rozpoczęła się strzelanina i powstał zamęt spowodowany ich ucieczką. Ja również uciekałam do domu. Byłam tam sama, ponieważ koleżankę wywieziono wcześniej na roboty do Niemiec. Później dowiedziałam się, że było to polskie powstanie przeciwko Niemcom.

W 1943 roku w żniwa Niemcy spalili Pohorełkę i zabrali cały dobytek. W tym dniu wraz z bratem pasłam krowy na łące przy lesie. Ludzie uciekali do lasu ponieważ szła niemiecka obława. Wiedząc o tym kierowaliśmy się z krowami w kierunku Iwieńca i dalej do miejscowości Starzynki – Zamościany, gdzie mieszkała nasza ciocia Maryla Kuczyńska. Jakiś wojskowy na koniu zauważył nas i nawoływał aby wracać do wsi. Wkrótce też pojawiła się nasza mama, która powiedziała, aby wracać do wsi ponieważ gdzieś pojedziemy. Gdy wchodziliśmy do wsi to już się paliły niektóre domy i stojące na polach kopki zboża. Niemcy /Ukraińcy w niemieckich mundurach/ nie pozwolili nam nawet wejść do domu i ubrać się. Dużo kobiet i dzieci spędzili na jedno podwórko. Żołnierze w tym czasie szukali w gospodarstwach amunicji i broni. Powiedzieli ludziom przez tłumacza, że spalą nas gdy tylko znajdą przedmioty świadczące o kontaktach z partyzantami. Jakiś starszy szarżą Niemiec – Ukrainiec siedział na ganku nowo budowanego domu, któremu żołnierze pokazywali znalezione „militaria”. Znaleźli tylko wojskową manierkę ze smarem do osi od wozu. W sytuacji takiej, tłumacz powiedział po polsku, że „wasza wieś jest uczciwa to pojedziecie na roboty”. Niemcy zrabowali całe nasze mienie i trzodę. Widziałam później w Iwieńcu naszą kobyłę ze źrebaczkiem jak biegł obok niej.

Znaleźliśmy się w Mińsku w obozie pracy przy wiosce Ślepianka. Była tam: moja mama Emilia Suchocka, jej siostra Helena Adamowicz, ich mama Franciszka Adamowicz, ja (Janina Suchocka) i mój brat Ksawery Suchocki. Obóz to były ogrodzone baraki. Czasami wychodziliśmy do miasta „na żebry”, gdyż byliśmy wiecznie głodni. Pewnego razu w Mińsku weszliśmy do jakiegoś mieszkania i powitaliśmy gospodarzy słowami „dzień dobry”. Bardzo to zdenerwowało gospodarza, który krzyczał po rosyjsku, że nas pobije albo zabije. Obroniła nas gospodyni, która wyszła za nami i dała do zjedzenia bliny. Pracując w obozie w Mińsku zachodziliśmy w drodze powrotnej do polskiej rodziny, która mieszkała w rejonie lotniska. Oni zawsze dali nam chleba. Starsza pani czasem po polsku zaśpiewała: „pijcie wódkę, jedzcie śledzie i tańcujcie jak niedźwiedzie.”

Pracowałam ze starszymi dziewczynami. Rąbałyśmy drewno, które przywoziliśmy z lasu. Przy schronie obok wojskowego szpitala równaliśmy ziemię, nosiłam ciężkie kaloryfery, a nawet polewałam smołą papę na dachu. Pracowali z nami również Żydzi, którzy nie umieli mówić po rusku, tylko po polsku. Mała dziewczynka żydóweczka – może z 5 lat ciągle siedziała u Niemca na kolanach i z nim rozmawiała. Język ich jest podobny do niemieckiego. Pewnego ranka już ich jednak nie było. Zostali podobno rozstrzelani przez Niemców.

Niemiec o imieniu Ernst nosił sygnet z trupią czaszką i gdy mu powiedziałam dlaczego nosi taki brzydki pierścionek to chciał mnie zastrzelić. Obronił mnie wtedy drugi z Niemców o imieniu Willi. Wytłumaczył mu chyba, że ja nie rozumiem co to znaczy. Innym razem, jesienią pracowaliśmy na lotnisku przy budowie schronu. Było bardzo zimno. Ernst i Willi powiedzieli „Mittag – kleine komm”. Przy ognisku Ernst powiedział: „kleine Brot bitte” i dał mi kromkę chleba z margaryną. Willi żartował, i mówił, że wyśle mnie do Niemiec i ożeni ze swoim synem.

Był tam jeszcze Belg o imieniu Piotr, który lubił mnie, ponieważ miał córkę w moim wieku. Był katolikiem i pokazywał zdjęcie córki od komunii świętej. W zimie gdy czekaliśmy na Niemców przy baraku, Piotr wyszedł i poprosił mnie do środka. Poczęstował mnie dużym kawałkiem babki, którą przywiózł z domu. Mówił, że to jego żona upiekła. Innym razem w pracy, gdy polewałam gorącą smołą dach budynku – nowej hali, w środku miał miejsce wybuch butli gazowej. Prawdopodobnie zginęli tam Belgowie.

Do jedzenia Niemcy dawali nam jakąś zdechłą koninę z wyką albo z liśćmi kapusty. Później gdy zbliżał się front Niemcy przywieźli do pracy wielu Rosjan. Niemcy na wiosnę 1944 roku wywieźli nas autobusem za Mińsk – wcześniej zabrali mi Ausweis /brat Ausweisu nie miał/. Kazali wysiadać w lesie, baliśmy się że mogą nas rozstrzelać. Jeden z mężczyzn, który znał niemiecki, porozmawiał z nimi i wtedy wypisali dla wszystkich ogólną przepustkę.

Zapamiętałam, że wtedy w Mińsku pracowaliśmy w następujących firmach: mama i ciocia w firmie Kuschel Bauer, ja w Rudolf Persching a brat w firmie Emler. Babcia była z nami, ale z uwagi na wiek - chyba nie pracowała. Po zwolnieniu z obozu pracy mieszkaliśmy trochę u cioci (siostra mamy) w miejscowości Starzynki. Nocami cofali się Niemcy. Czasami pukali do okna mówiąc : „matka Kartoffel”. U cioci była bieda i sami nie mieli co jeść. W miesiącu czerwcu poszliśmy z bratem na służbę do gospodarzy. Służyłam u p. Juchniewiczów w miejscowości Roczewicze. Niemcy jeszcze się nocami cofali. Często pasłam krowy będąc bez butów i gdy krowa nasikała biegłam w to miejsce aby ogrzać sobie nogi. Poranki były bardzo chłodne. Innym razem, gdy rwałam len, na polu za pagórkiem była strzelanina. Nie zauważyłam jak podszedł do mnie Niemiec. Był umundurowany i uzbrojony i powiedział: ”wo nichts Russisch?”. Wskazałam mu puszczę i w tym kierunku poszedł. Był młody – miał może z 19 lat.

Przypominam sobie jeszcze jak sowieci przygnali do wsi dużo Niemców, których rozlokowali w stodole i budynku mieszkalnym /gospodarze mieli duży dom – na jednej połowie była szkoła a na drugiej połowie mieszkali /.Kiedyś wszedł do kuchni Niemiec i po polsku poprosił aby gospodyni ugotowała mu zacierek na wodzie – miał trochę mąki żytniej. Gospodyni ugotowała mu, ale na mleku. Bardzo dziękował i mówił, że jest Ślązakiem. W nocy ruski konwojent ukradł Niemcowi trzewiki wojskowe, które sprzedał gospodyni za pół litra wódki. Gospodyni z polecenia ruskiego konwojenta gotowała Niemcom kartofle, które on wydzielał im – po dwa dla każdego.

źniej, wpadł do wsi rosyjski zwiad. W momencie gdy przędłam kądziel żołnierz powiedział do gospodyni: ”mać paczemu doczki nie uczysz tolko kudziel krucić”? Ani ona ani ja nic nie odpowiedziałyśmy. Byłam przecież na służbie u obcych ludzi a mój ojciec był u nich w niewoli. W Iwieńcu lekarz miał radio i wiedzieliśmy o powstaniu w Warszawie. Ludzie się łudzili i bardzo chcieli, żeby zwyciężyli Polacy. Byłam z moją gospodynią w szpitalu w Iwieńcu ponieważ urodziła syna i miała jakieś powikłania. Pewnego ranka gdy lekarz szedł po korytarzu to mówił, że powstanie już upadło i Polski tu nie będzie. Był bardzo smutny i udzieliło się to wszystkim tam obecnym. 

W 1945 r. służyłam jeszcze u państwa Łamaków w Roczewiczach. Była to mała wioska między Iwieńcem a Wołmą. W 1939 roku, zaraz po wkroczeniu do Polski - Sowieci zatrzymali pana Łamako, którego gdzieś wywieźli. Wcześniej był on zmobilizowanym żołnierzem Wojska Polskiego. W tym czasie do domu nie powrócił. Jego żona od tej pory prowadziła gospodarstwo sama.

Późną jesienią 1945 r., pasąc krowy, widziałam jak Sowieci "gnali" ośmiu "miejscowych partyzantów". Mieli powiązane ręce drutem kolczastym i byli przywiązani jeden do drugiego. Lekko ubrani, bez kurtek chociaż było już dosyć zimno. "Gnali" ich drogą z kierunku miejscowości Borowiki do Iwieńca. Słyszałam jak ludzie później mówili, że mieli oni w lesie bunkier i w czasie zatrzymywania prawdopodobnie się ostrzeliwali.

Dopiero w 1946 roku wrócił z wojny mój tata. Zaraz też postanowił wyjechać na Ziemie Odzyskane. Mama uzbierała od ludzi trochę mąki. Upiekła chleb i wysuszyła na suchary. Wyjechaliśmy ok.10 kwietnia 1946 roku. Wagony na stacji w Stołpcach były już zajęte przez gospodarzy. Poustawiali oni w drzwiach różne sprzęty i nie chcieli nikogo wpuścić. Tata prosił o interwencję ruskiego konwojenta – frontowego, który dołączył nas do jednej z rodzin. Rodzina ta wiozła ze sobą krowy i konie. Pamiętam, że na stacji w Brześciu córki tej rodziny chodziły po wodę dla bydła. Przynosiły też wełniane nici. Nici te rozdawał Niemiec – niewolnik za kromkę chleba. Dałam mu dwie kromki suszonego chleba i z żalu, że ja jestem na wolności a on pod karabinem nie wzięłam nici. Później, już w Gnieźnie nam samym zabrakło chleba i tata z bratem musieli iść do ludzi po prośbie. 25 kwietnia przyjechaliśmy do Rzepina, a stąd do Gądkowa Wielkiego na Ziemi Lubuskiej. Jechaliśmy tak długo, gdyż tory były ciągle zajęte. Tak skończyła się moja poniewierka na Nowogródczyźnie i Mińszczyźnie.

Opracował mgr Stanisław Karlik, Kalisz,
e-mail: karlikstanislaw@wp.eu