Józef Jan Kuźmiński "Z Iwieńca i Stołpców Do Białegostoku"

Wojna (cd.)

W iwienieckim szpitalu zamieszkaliśmy w pokojach, które zajmowaliśmy przed wojną 1939 r. Personel fachowy składał się z dr Ludmiły Masznickiej (lekarza ZSRR) dr Maksa Hirscha - niemieckiego Żyda przybyłego do Polski w 1934-1935 roku, a także przybyłego z Wilna absolwenta Uniwersytetu Stefana Batorego dr Gleba Bogdanowicza - syna senatora przedwojennej białoruskiej "Hromady", który objął funkcję dyrektora szpitala. Późną jesienią przybył także do iwienieckiego szpitala kolega dr Bogdanowicza dr Jerzy Strzeszewski wraz z żoną pielęgniarką - Heleną, średni personel stanowili położne: Eugenia Howorko, Połońska Irena i Grossbach Rachaela - żydówka, kióra znalazła się na tych terenach po ucieczce z centralnej Polski - pielęgniarki - Wierzbicka Irena, Ciemnołońska Jadwiga, pani Pawłowska oraz obywatelka ZSRR - Danuta Lebiediew i były oficer Armii Czerwonej felczer - Mikołaj Ilczenko. Na terenie miasta praktykowało dwóch lekarzy dentystów - Żydów - dr Belkin Jakub - ponoć absolwent francuskiej Sorbony i dr Pachucki, leczeniem zwierząt zajmował się dr Witold Kryński. Zimą 1941 r. do iwienieckiego szpitala przybyła siostra dr Mosznickiej Ludmiły - Lida absolwentka instytutu medycznego z Mińska. W aptece Wirszubskiego pracowało 3 osoby. Matka nazwiska nie pamiętam (prowizor) z córką Lilą i Haliną Skuratówną - siostrą Pani Połońskiej. Wierszubski jako Żyd ukrywał się. Żonę i syna rozstrzelali Niemcy w 1942 r. On wojnę przeżył.

We wrześniu personel szpitala i ja zaczęliśmy uczęszczać na kursy języka niemieckiego prowadzone przez chyba Żyda niemieckiego znającego język - Dannemana - tłumacza białoruskiej policji, której komendantem był pan Stefan Poznański - podoficer przedwojennej policji polskiej. Rozpoczął pracę w Iwieńcu od umundurowywania ochotników do policji w granatowe mundury i twierdził w rozmowie ze mną, że tu będzie Polska. Stało się inaczej. Tworzono republikę białoruską - z urzędowym językiem białoruskim. Nie uczyłem się. Z aprowizacją było bardzo źle. Żywiliśmy się z kuchni szpitalnej, za wikt płaciła - matka. Mówiło się coraz częściej o przymusowej pracy młodzieży, toteż matka postanowiła bym rozpoczął pracę w szpitalu na etacie dezynfektora. Posiadanie karty pracy chroniło mnie przed ewentualną mobilizacją do pracy w Niemczech, l X 1941 r. rozpocząłem pracę w szpitalu. Miało to być początkowo podawanie fartuchów i ich wiązanie - lekarzom na co się zgodził dyrektor szpitala - dr Gleb Bogdanowicz. Zacząłem pod jego kierunkiem przyuczać się do wymarzonego zawodu - lekarza. Moim obowiązkiem oprócz prowadzenia dezynfekcji do której mnie przygotowywał pan Kalejnik - dezynfektor, był udział w obchodach lekarskich, pomiary ciepłoty chorym, asysta przy zabiegach (operacjach) prowadzonych przez lekarzy, opatrunkach wykonywanych przez pielęgniarki. Pierwszym zabiegiem przy którym asystowałem i omal nie zemdlałem, była punkcja kolana z wysiękiem u 12-letniego chłopca, który był synem oficera sowieckiego o nazwisku Anton Antonowicz Antonow. Moja rola przy tym zabiegu polegała na trzymaniu głowy chłopca. Bacznie byłem obserwowany przez prowadzącego punkcję dr Bogdanowicza, który w pewnym momencie zauważył bladość skóry mej twarzy i polecił mi usiąść lub wyjść na świeże powietrze - ale wytrzymałem. Dr Hirsch nauczył mnie jak liczyć krwinki czerwone i białe w komorach, jak odczytywać OB, stwierdzać białko w moczu. Siostry nauczyły mnie obsługi aparatów elektromedycznych, prowadzenia płukań żołądka - które szczególnie dobrze wykonywałem przyprowadzonym przez żandarmów pijanym mieszkańcom Iwieńca, stawiania baniek, wykonywania zastrzyków podskórnych i domięśniowych a z biegiem czasu lekarze nauczyli mnie prowadzenia historii chorób a także asysty przy dokonywaniu przez nich skrobanek i przyjmowanie porodów.

Gdy moja Matka dowiedziała się jakie prace wykonuję w szpitalu wniosła protest do dr Bogdanowicza. Jaki przebieg miała rozmowa między nimi nie wiem. Zaakceptowała jednak moją edukację. Zawdzięczając dr Bogdanowiczowi mogłem później spełniać funkcję sanitariusza oddziałów partyzanckich. W sylwestrowy wieczór 1941 r. dr Bogdanowicz powiedział mi: "jeżeli pan chce być w przyszłości lekarzem - proszę pamiętać o tym, że dla prawdziwego lekarza nie ma nacji, religii, rasy a jest człowiek potrzebujący jego pomocy".

Komendant policji Poznański musiał podporządkować się tworzącej się władzy państwa białoruskiego. Policję objął Nor - ponoć volksdeutsch z Nowogródka - późniejszy małżonek dr Lidii "Masznickiej" - przebywający dziś gdzieś na Zachodzie. Powiatem iwienieckim ustanowionym przez władze sowieckie w 1939 r. a utrzymanym później przez władze niemieckie kierował pan Bulak - przebywający obecnie w Szwajcarii. Burmistrzem był Zenon Burak, zmarły po wojnie w Skierniewicach. W policji białoruskiej służył Ignacy Rybałtowski. (...)

W byłych koszarach KOP białoruskie władze oświatowe zorganizowały szkołę zawodową, w której nauczycielem był przedwojenny prawnik pan Karaczun, który uderzył mojego brata trzykrotnie w twarz za to, że mówił po polsku - innego języka brat nie znał.

W listopadzie 1941 widziałem pierwszy i jedyny raz w życiu chorego na tężec. Był nim około 40-letni mężczyzna. Przywieziony rankiem - wieczorem już nie żył. Zaczął się szerzyć tyfus plamisty. Cały oddział rozbudowanego przez władze sowieckie szpitala - był założony chorymi, chorzy leżeli na dostawkach lub siennikach rozłożonych na podłogach. Było bardzo dużo zgonów. Szczególnie wśród żołnierzy sowieckich. Dr Bogdanowicz zarządził szczepienie ochronne na terenie powiatu ale szczepionką przeciwko tyfusowi brzusznemu bo innej nie było. Jeździłem więc po wsiach i szczepiłem ludzi, dziennie czasami do 300 osób, zwożąc z wiosek artykuły żywnościowe. Trzeba przyznać, że ludność tamtejszych stron była bardzo życzliwa w ogóle do ludzi a tymbardziej do bezpłatnych usług. Jeżeli nie na miejscu w wiosce, w której przeprowadzałem szczepienia - potrafili "dług wdzięczności" przynieść "maiadomu dochtoru" do domu. Byłem też wyposażony w plakaty niemiecko - białoruskie o rozmiarach 100 x 70 cm mówiące o tym, że w tym domu, bądź w całym osiedlu panuje tyfus plamisty i wstęp do niego lub osiedla jest wzbroniony.

Któregoś dnia dr Bogdanowicz powiedział mi bym pojechał do miasteczka Kamień leżącego od Iwieńca 6 km i w szkole zrobił porządek z włosami u dzieci i ubraniami, gdzie stwierdzę w nich gnidy lub wszy. Zrozumiałem do dosłownie i pociąłem oprócz włosów również ubrania. Doniósł się mój wyczyn do władz rejonu (powiatu) i pan Bulak wezwał mnie do siebie. Poszedłem wraz z dr-em Bogdanowiczem. Bulak zaczął od tego, że jestem Polakiem i działam przeciw władzy niemieckiej zrażając swym postępowaniem miejscową ludność. Powiedziałem o wytycznych jakie otrzymałem od dr Bogdanowicza, który to potwierdził. Bulak patrzył na mnie wzrokiem jakby chciał mnie zamordować, ale na przeszkodzie stał dr Bogdanowicz. Pozostawiając dr Bogdanowicza opuściłem gabinet pana Bulaka.

W listopadzie pocztą pantoflową doszły nas słuchy, że pokazały się na drogach grupy uzbrojonych ludzi składające się z byłych żołnierzy sowieckich, które ostrzeliwują pojazdy wojskowe. Oprócz kwatery głównej Hitlera i Stalina - ja nanosiłem też na swoich mapach ruchy wojsk niemieckich dokonujących inwazji terytorium ZSRR. Moje źródło - to gazety w języku białoruskim a także miesięcz­nik niemiecki "Signal" - którego treść stanowiły działania wojenne. Któregoś dnia podzieliłem się z Matką moimi przypuszczeniami o tym, że wojnę Hitler przegrał.

7 XII 1941 prasa powiadomiła o ataku japońskim na Hawaje a 11 XII 1941 Niemcy wypowiedziały wojnę Stanom Zjednoczonym. Tego też dnia przy mrozie sięgającym 20 °C przywieziono do szpitala dziesięciu czy jedenastu policjantów białoruskich postrzelanych chyba 9 XII gdzieś koło Rakowa (miasteczko - położone około 20 km od Iwieńca) przez uzbrojone grupy sowieckie. Moim zadaniem było pozszywanie skóry, gdy zwłoki trochę odtają - powkładanie trzew do jamy brzusznej i mózgu do czaszki, bądź wymoszczenie słomą. Miałem z tymi ciałami cały dzień roboty, którą wykonywaliśmy wspólnie z dezynfektorem panem Kalejnikiem. Między zwłokami rozpoznałem zwłoki mego szkolnego kolegi z V klasy Apolinarego Downara. W skład białoruskiej policji wchodzili w przeważającej mierze Polacy - mieszkańcy Iwieńca.

Wigilię 1941 r. spędziliśmy z całym personelem w szpitalnej stołówce. Sylwestra natomiast w obszernym mieszkaniu dyrektora szpitala. W zabawie Sylwestrowej oprócz personelu wzięli udział Niemcy na czele z porucznikiem Rosse, który był komendantem w Iwieńcu "Gospodarczej Centrali - Wschód", w której pracował rodzony brat Feliksa Dzierżyńskiego - kata Rosji - Kazimierz, żona którego - Łucja z pochodzenia Niemka była tłumaczką posterunku żandarmerii w Iwieńcu.

Około 2300 przyszedł na bal Sylwestrowy jeden z białoruskich policjantów powiadamiając niektórych gości o zastrzeleniu dr Dawida Breslera - Żyda, kapitana rezerwy WP, uczestnika Kampanii Wrześniowej 1939 r. Pod pozorem wezwania do pacjenta - zamordowano go na Rynku a mieszkanie przy ulicy Nadrzecznej - splądrowano. 2 11 1942 r. na polecenie dr Bogdanowicza udałem się łącznie z pielęgniarką Ireną Wierzbicką do otwartego mieszkania zamordowanego lekarza by zabrać z niego sprzęt medyczny, materiały opatrunkowe, medykamenty.

Furą szpitalną, którą powoził przedwojenny woźnica Jan Podlipski parokrotnie obracając złożyliśmy prawie wszystko w szpitalu. Prawie wszystko - bo część sprzętu podręcznego, materiału opatrunkowego, leków, kazała mi Matka dostarczyć do proboszcza parafii św. Michała (kościół biały) księdza Hilarego Pracz - Praczyńskiego. Śledztwo nie ujawniło zabójcy. Przypuszczano, że podłoże mordu było rabunkowe - ponoć miał sporo złota.

Szpital kierowany przez dr Bogdanowicza stał się przyporzyskiem dla niektórych żołnierzy armii sowieckiej - jak na przykład Eugeniusz Swiridienko - oficer - zatrudniony został jako elektryk. Stecenko - jako pracownik gospodarczy. Bronisław Nicewicz - Polak, zmobilizowany do Czerwonej Armii ze wsi Kozioł koło Kolna - woj. białostockie - również pracował jako pomocnik gospodarczy, inni byli przechowywani jako chorzy bądź ranni - np. oficerowie NKWD - Szutow, Pankow - tego ostatniego ktoś zadenuncjował i latem Niemcy zabrali go ze szpitala i rozstrzelali. Był kapitanem NKWD, którego organa aresztowały w Wilnie w 1939 r. Ojca dr Bogdanowicza i ślad po nim zaginął.

Późną jesienią 1941 r. stworzono w Iwieńcu Getto, w którym osadzono Żydów z okolicznych miasteczek - Wołmy, Rubieżewicz, Derewna, Nalibok - których w czerwcu 1942 r. wymordowano w górach na północny zachód od Iwieńca. W mordzie oprócz Niemców brali udział litewscy szaulisi, których przysłano do Iwieńca 2 czy 3 samochody ciężarowe a współuczestniczyła policja białoruska, która jednak egzekucji rzekomo nie dokonywała.

W styczniu bądź w lutym 1942 r. przybył do Iwieńca duży oddział rosyjskich kolaborantów pod dowództwem księcia Dołgorukiego. Oddział wyposażony był w broń ciężką piechoty a także parę armatek przeciwpancernych. Zadaniem oddziału, jak niosła fama miały być prowadzone akcje przeciwpartyzanckie.

(pominięte przypadki medyczne, opisane w książce na str. 36-37)

Innym pacjentem był pan A.J. policjant białoruski - Polak, który cierpiał na schorzenie przewodu pokarmowego, które jak mu powiedziała moja Matka jest karą za zastrzelenie żydowskich dzieci. Otóż w czasie pogromu Żydów iwienieckich przyszło do szpitala dwoje dzieci właścicielki sklepu z materiałami ubraniowymi, pani Masłowatej - chłopiec lat 12 i dziewczynka lat 9, które moja Matka przy udziale kucharki szpitala p. Burak Serafiny schowała w stodole szpitalnej, dostarczając im pożywienie przez prawie 3 miesiące. Ktoś musiał donieść władzom, bo Niemcy wraz z policją białoruską zgłosili się do mojej Matki w wiadomej sprawie. Matka temu zaprzeczyła. W końcu sierpnia lub na początku września pani Burakowa usiłowała wyprowadzić dzieci za miasto i niechcąco w bardzo wczesnych godzinach porannych spotkała pana A.J., który przejął znane mu dzieci i na jej oczach zastrzelił. Kara za mord spadła na pana A.J. za rok - zginął bowiem w trakcie walk w Puszczy Nalibockiej w lecie 1943 r.

W sierpniu pojechałem na szczepienie przeciwdyfterytowe do wsi Korduny. Szczepienia odbywały się w szkole. W sali, w której rozłożyłem punkt na ścianie wisiał duży portret Hitlera. Słyszę, że kobiety, które przyprowadziły swoje dzieci na szczepienie rozmawiają między sobą kto to może być na tym portrecie. Jedna mówi, że to chyba Stalin, inna, że to "musi" Pilsudski. Wreszcie nie wytrzymały i zwróciły się do mnie bym rozstrzygnął spór. Odpowiedziałem, że to Hitler. Jedna z nich powiedziała "ja tak dumała (myślała), że heta Hitler, tosz taki sieriożny (poważny) takije maje hłaza (oczy) jak zwier (zwierz)". Rolnicy tej wsi pomstowali na ściągane obowiązkowe dostawy na rzecz władzy niemieckiej "adzin (jeden) dobry a druhi jeszcze lepszy" a najlepiej byłoby "kab (żeby) wiernuła się takaja Polszcz szto (co) była".

Któregoś sierpniowego dnia przyszło do szpitala dwóch żandarmów poszukując mnie. Powiedzieli mi, że jestem urodzony we Wrześni, toteż powinienem przyjąć "volkslistę". Powiedziałem im, że jestem Polakiem. Nie dali za wygraną. Rozmawiali z Matką - jesteśmy polską rodziną - odpowiedziała im.

Ludność tamtejsza w latach 1939-1941 miała dość sowieckiej gospodarki i oczekiwała zmian politycznych a ponieważ mówiono o incydentach zbrojnych na granicy sowiecko-niemieckiej, więc zmiany upatrywano w zbrojnym opanowaniu byłych terenów polskich przez Niemców - dobrych gospodarzy, którzy zezwolą na wolny obrót towarowy, zlikwidują obowiązkowe dostawy produktów rolniczych na rzecz państwa, rozwiążą gdzieniegdzie kołchozy, sowchozy. Stało się inaczej. Co prawda zlikwidowano kołchozy przywracając indywidualną własność, zaś byłe sowchozy powierzono administracyjnie dawnym właścicielom. Rolnicy zostali zobligowani do świadczeń kontyngentowych, nad których sprawną realizacją czuwała "Centrala Gospodarcza - Wschód".

Już jesienią 1941 pojawiły się w Iwieńcu kolumny samochodów ciężarowych  z odległego o 60 km Mińska zabierając dostawy.

spis części tej książki                                                                         dalszy tekst