Wspomnienia mojego Ojca

 

 JÓZEFA PIETRASZKIEWICZA

                             Spisano - Włocławek,
lipiec - sierpień 1996r.

(Spisałem na podstawie wspomnień zachowując wyrażenia
i słownictwo charakterystyczne dla języka używanego przez ojca
podczas opowiadania).
Zapisywany tekst jest w dosłownym brzmieniu
jest to jak sądzę jednym z dodatnich atutów tych opowiadań.

Ilekroć oglądam film  „Nad Niemnem” każdorazowo przypominam sobie iż piosenkę z tego filmu śpiewał również ojciec,
a fragmenty jej słów zapisane są w treści tych wspomnień.

Fotografia wykonana przed rokiem 1917 – W mundurze mój dziadek Jan Pietraszkiewicz.
Za nim stoi najstarszy brat ojca Wacław, z prawej strony w ciemnej koszuli straszy brat Marian.
Mój ojciec stoi pośrodku w jasnej koszuli – miał prawdopodobnie 5 lat.

CZĘŚĆ I:   PIERWSZE LATA – NAUKA

Od jakiego okresu czasu Tatuś pamięta swoje życie ?

        Moja mama miała cztery czy też może pięć sióstr. Kastusia była Hawrelikawa. Tam u nas w Kulu to była fabryka tektury. Niemcy kiedyś zaprowadzili. Dość już dawniej, dawniej. Ale do piętnastego roku chyba była, potem zaczęli likwidować, likwidować. Ot i wszystko. Maszyny powynosili. popsuli wszystko. I tam było bardzo dużo kaleków. Między innymi siostra mamy Kastusia Hawrelik, też miała, nogę miała podkuloną. Chodziła o kuli. No i tego. A trzecia siostra, jeszcze jedna siostra to była Hanusia. Za Prijomkiem była. Te Prijomki to była ta Marysia Bondarewicz. [Maria Bondarewicz z domu Prijomko – obecnie jej córka Teresa mieszka w Polsce]. Marysia to była córka tego Prijomki To jak on przyjeżdżał czasami do nas. Jak przyjeżdżał to już wiadomo, że cukierków przywiezie. Oj czekaliśmy. Tu już widzimy jak tylko z Kamienia odjeżdża i tu skręca  na naszą tą drogę, tu koło Kozłowskich. No to już wiadomo, że jedzie Prijomka. A taki przyjemny był człowiek. Niewysoki. Taki przyjemny. A potem. Potem on jak żona jemu umarła, to on potem. Znaczy się. Poszedł do tej Kastusi synowej. I tam już skończył życie. A u Prijomków, to było ich. Ja ci powiem jaka rodzina duża była. A brat jego tego Prijomki, był wójtem w gminie Iwieniec. Ale potem kupił sobie kawałek ziemi, za Kulem. Tam zaraz na początku jak wjeżdża się do wioski. Potem tam gospodarzył. Nie bardzo to mu szło, gospodarka. Ale dobry kawałek ziemi miał. Żona jego nie była też przyzwyczajona do tych robót. Jak jej ciężko było. A dlaczego o Prijomkach tak ci dużo mówić chce ? Dlatego, że ja tam byłem całą zimę. U nich. Jeszcze przed szkołą. Przed wszystkimi tymi. Pomimo że u nich była taka rodzina. Była tak: Franek, Genowefa, był Jaśka, Kazik, Hipolik, Zenek, Marysia [Bondarewicz] i Jadzia [Córka Jadzi, która jest bratanicą Szury Pietrohradzkiego dość długo po wojnie mieszkała w Kulu a obecnie mieszka w Polsce]. To ile ? Osiem osób było. I mnie wzięli, wszystko jedno, tam. Bo tam miał przyjechać jakiś Szura Pietrahradzkij. Tak nazywali Go Pietrahradzkij. On był z Kula, pochodził. Ale w Pietrahradzie on tam uczył się. I dosyć był on wykształcony. I on był nauczycielem. I przyszedł tam i tam uczył. Po rosyjsku i po polsku. I to była szkoła, ta była u Prijomków Tam przychodziło dużo dziewcząt i chłopców. Zeszyty jak my mieliśmy ? To zeszyty sami sobie musieli na skos poliniować, żeby prawidłowo pisać ładnie. Ja to nie nauczyłem się tego dobrze. Ładnie pisać. To była kaligrafia. Uczyli dużo. O tak . Dwa trzy słowa napisze. My musieliśmy stronę napisać. Tak. No i tego. I tam jak byłem u Prijomków tych,  to. Jaka była nauka ? Siedzieli przy, czasami kominek palił się, a czasami nie kominek palił się. Tylko piecyk palił się. I tam się uczyli. Marysia [Bondarewicz] siedziała z jednej strony, Jadzia z drugiej strony a ja z trzeciej strony. I oni uczyli się a ja też wszystko tak łapałem tylko. I ja tam wszystko nauczyłem się. Po rosyjsku. Jak ja już potem poszedłem do szkoły powszechnej, to ja już po rosyjsku dobrze umiałem czytać i pisać i po polsku też tak samo. Ja na przykład jak Maniuś [Starszy brat rodzony mojego ojca Marian Pietraszkiewicz] się uczył. Pamiętam jeździł na „kańkach”. „Kańki „ wiesz co to było? Łyżwy.

        No to na łyżwach tak jak jechał. Krynica była zamarznięta. Cała. Teraz to nie ma już tej krynicy. Nie ma nic. To jak wyskoczył z domu to jechał aż do Kamienia. No bo jak tam lód jeszcze był, trochę to tak jechał. A jakie „kańki” były? Trójkątny ten, drzewa kawałek, zaciosany tu z wierzchu na ten i płozek to był z tego, z drutu. I jeździł. Nu i tego. Ja tam też się nauczyłem dużo.

        Od Maniusia. Na przykład wiersze. A tego. U tych Prijomków to ja też tam dosyć dużo się nauczyłem. U tej ciotki mojej Hanusi [Siostra rodzona mamy mojego ojca]. Pamiętam jak ona, raz. Jaśka był taki. To ładny był chłopak, najładniejszy z nich. Oni wszyscy byli ładni. Ale Jaśka był najładniejszy. Coś tam powiedział mamie swojej do słuchu. A mam jak nie trzaśnie w twarz. Nic nie powiedział. Nic. A Zenek, to on ożenił się potem tam w sąsiedztwie. Zmarł potem. Chyba raka żołądka miał czy coś tam. Stale na żołądek narzekał. A Jaśka i Hipolik wyjechali do Francji. I teraz byli we Francji. Bo ta. Bondarewiczów ta córka starsza, jeździła tam do niego i tam dłuższy czas była. On to już Francuz jest taki że. A jak ładnie on wyglądał jak się żenił. Ładnie wyglądał. I tego. Fotografia tam była u Maniusia jeszcze oprawiona. Żona jego była, miała welonik. Wianuszek tutej na głowie. Welonik krótki. Ładna, dobrana para. A Hipolik to był taki chudziutki strasznie. Strasznie chudziutki. Nu i. A Kazika jeszcze nie wspomniałem. To chyba było ich dziewięć osób. I patrz i jeszcze mnie wzięli do tego, żeby ja tam się uczył. Przyjechał Prijomko i mówi. Jedź ze mną i już. Tam całą zimę byłem. W zimę często jeździliśmy na sankach. Często do rzeki wpadli. Po pas.

A ile tatuś miał lat wtedy ?

        Ile miałem lat? To jeszcze przed dwudziestym rokiem. To miałem chyba siedem lat. A potem po dwudziestym roku. W dwudziestym pierwszym zdaje się zaczęła się szkoła. No i ja poszedłem do szkoły powszechnej. W Kamieniu. No i cóż. Mnie wzięli do pierwszej klasy. No cóż ja będę robił w tej pierwszej klasie? Nu chodzę, chodzę. Nie chce przerzucić mnie do drugiej klasy. Nie chce. Mnie w drugiej klasie nie było co robić. Ale tego. Potem ojciec zaniósł kwaśnego mleka dwa dzbanki dla Płatosa. Kierownika. No i ten Płatos potem przyszedł, przeegzaminował mnie. Dał czytać. Wszystko czytam jak należy. Przeczytałem. Potem dał pisać. Napisałem. No to pójdziesz do drugiej klasy. I przeprowadził mnie do drugiej klasy. W drugiej klasie była Marysia [Bondarewicz]. Maria Piotrowska uczyła nas. Co za dusza człowiek. Mówię tobie. Ci uczniowie, moi koledzy, tak ją nadużywali. Do tego stopnia, dokazywali, rozmaite rzeczy robili. Łobuzerstwo takie było że. My uczyliśmy się na Krzywej ulicy. Na Krzywej ulicy była nasza druga klasa. A bo szkoła cała była w plebanii nowej. To znaczy nowa plebania to jest. Teraz już nie ma. Niedaleko kościoła tam. Tamtego kościoła co się spalił.

A mnie się zdawało że tam w Kamieniu była tylko jedna ulica.

        Nie. Krzywa ulica była. Oj było dużo. Zielona ulica była. Była tak zwana Kojdanowska, potem nie wiem jak się nazywała. Była, do Iwieńca szła ulica tam od rynku. Też inaczej się nazywała. Nalibocka ulica była. Potem była, do Howorków szła ulica, też inaczej się nazywała. Do tych, do majątku szła ulica. Tam Lisowscy mieszkali. Na rogu. No i tego Co to ja chciałem mówić?

O szkole podstawowej tatuś zaczął mówić.

        No więc szkoła podstawowa. Na tej Krzywej ulicy to tam ta Piotrowska tak uczyła nas. Ale ona była bardzo dobra. Jak zaczęli łobuzować, to ona usiadła i cicho siedziała. I potem pyta się. No już skończyliście? I nauczyła do tego stopnia, nauczyła nas wszystkich, że tak porządek trzymali. Że najgorsze łobuzy zrobili się porządnymi uczniami. A ona była taka, uczciwa taka. Potem ona się ożeniła z takim studentem jednym. On się nazywał Korwin. Mnie się przypomina jak tu posłowie czasami występują, tam jest jeden taki Korwin. No to mnie się przypomina że tamten był Korwin. A ona była Piotrowska, to ona nazywała się Korwin-Piotrowska. Jej majątek był w Siwicy. Znaczy za Dajnową, tam trochę dalej na Wołożyn jak się jechało. To tam był jej majątek. Tam jej matka była. I tam my bardzo często wynajmowaliśmy pole. I sieli grykie, sieli żyto czasami. I na trzeci snop tak zwany. Dwa snopy dla nas, a trzeci dla niej. I to było uczciwie, zawsze uczciwie. Nigdy tam żeby oszukiwali. Wacik to jeszcze później dużo. My już przestaliśmy tam siać, to Wacik [Najstarszy brat mojego ojca Wacław Pietraszkiewicz ] jeszcze siał tam na tym polu. I wiesz ta Piotrowska jak z Pawłem [Starszy brat mojego ojca Paweł Pietraszkiewicz – zginął podczas walk na Wale Pomorskim] potem rozmawiała. Bo ona uczyła potem i szóstą klasę. Też uczyła. To Paweł mówił, że ona nauczyła ich bardzo dużo czego. Między innymi powiedziała takie rzeczy, że jak chcesz wcześniej wstać to zmów Anioł Pański za dusze zmarłych. Za matkę czy za ojca najczęściej. I to napewno się obudzisz o tej godzinie o której chcesz. Tak Paweł potem mnie opowiadał. A Paweł był na tyle jeszcze takim koleżeńskim, że on na przykład. Dużo mnie też opowiadał rozmaitych rzeczy. No i jak on się uczył w powszechnej szkole, potem skończył szkołę powszechną w Kamieniu, poszedł do Iwieńca Tam wynajęli mu mieszkanie. I on tam mieszkał. Natomiast jak ja chodziłem do szkoły powszechnej, to mnie nie było już wtedy mieszkania. Matki nie było. Matka umarła w dwudziestym ósmym roku. To wtedy. Ojciec to tam nie dbał. Ojciec mówił  ..mój dziad nie uczył się, żył, ojciec nie uczył się, żył, i ja się nie uczyłem żyje, to i wy też będziecie żyli. Po co się uczyć? Nie potrzeba nauki... Takiego był przekonania ojciec. Nu takiego był przekonania.  A jednak dokończył życia u mnie. Widzisz.

Dziadek jak Go pamiętam, był bardzo ciekawy świata i dlatego przyjechał z nami ?

        Tak. Bardzo ciekawy. Tak, tak, tak. On lubił jeździć w podróż. Lubił stale.

A kiedy tatuś stracił te palce przy ręce ? W jakim wieku ?

        W dwudziestym siódmym roku. Jeszcze chodziłem do szkoły powszechnej do Kamienia. Potem jak straciłem, pojechałem do Iwieńca No i. Jak straciłem to krew strasznie ubyła. To się stało na sieczkarni. Ja z Maniusiem robiliśmy to że chcieliśmy uruchomić sieczkarnię na kierat. Bo tak to była ręczna sieczkarnia. A my na kierat. Było koło zamachowe takie ogromne. No i te koło rozkręciliśmy. Bo najpierw dostosować musiał on jakoś tam. Żeby to trzymało się jakoś. No i potem te koło rozkręcili. I taki ten tryb co jest mniejszy co wałki napędza, to my za ten tryb ciągnęliśmy A koło było rozpędzone. Aż wariowało. I on ciągnął i ja ciągnąłem. I ja tak pomyślałem sobie, ojej, żeby tak czasami nie wskoczyć tu w tryb. I odrazu. Odrazu poleciało i już. Zostały w rękawicy palce. Między trybami. No i wyobraź sobie że tego. Że poszedłem do domu. Mama zemdlała. Ale co zrobić ? Ocucili i nic. Mnie potem zawieźli do Howorków. A ona mnie zajodynowała. Niedobrze robiła że jodynę lała tu na palce. Bo to nic nie zatrzyma krwi. No i potem powieźli do szpitala do Iwieńca. W szpitalu, no już potem to krew troszkę się zatamowała. I ja tak już siedziałem. A potem na drugi dzień zaczęli mnie robić operację. I tu pozaszywali. No i tego. Na drugi dzień, to mnie wymioty zaczęły brać. Strasznie. Ja już mówiłem że nigdy nie będę chyba brał na usypianie. No i na szczęście nie było wypadku żeby mnie trzeba było usypiać. Ale to strasznie męczy. No i potem to mdlałem. Dużo razy zdarzało się to mnie. Wychodzę z domu, leżę na śniegu. Po jakimś czasie macam ręką gdzie ja jestem.

        Nu i tego. Jak ja na przykład uczyłem się w Iwieńcu. To w zimę jeszcze tam jakoś uczyć można było. Tylko trzeba było piechotą iść do Iwieńca. A butów nie było. No to w czym chodzić? Jakieś drutem powiązane buty i w takich butach chodziłem. No bo co zrobić. Jak ja zaczełem chodzić, to trzeba było krowy najpierw pójść napaść. Wstać o trzeciej, wypędzić krowy, napaść, przyjść i potem biegiem do Iwieńca. Cały czas biegiem. Nie można było odpocząć nawet, żeby się nie spóźnić. Bo przecież jakżeż to spóźnić się. No i nie skończyłem tej szkoły w Iwieńcu. No co zrobić. To była też powszechna szkoła. W Iwieńcu było siedem klas. Paweł to tam miał kolegów dużo i koleżanek. I często szli z tej szkoły. O jej. Dokazywali w rozmaite sposoby. Do Kamienia szli. No to piechotą szli. Taka była Tecia, organistego córka Kuleszy. Była ładna kobitka. Albo na przykład była Esterka, żydówka. Ładna też była kobietka. Kozłowska chodziła, Miła Poławecka chodziła. Poławecka to była z tego, Howorków córka, była z majątku. Sergiusz Howorko chodził. A Paweł jego brat to był taki smarkaty ciągle. Ciągle zasmarkany chodził.

        Szkoły podstawowej nie kończyłem. Nie było takiej potrzeby w tych czasach. Można było bez tego dalej się uczyć.

        No jak mama umarła Paweł bardzo rozpaczał. Paweł ciągle jak jeździł, jak był w Niechniewiczach w szkole rolniczej. Potem wrócił tutej. Mama o niego bardzo dbała. Mówiła, niech się uczy, każdy kto może niech się uczy. To on mówił ciągle mamie. Mama ja mamie kupię kapelusz czarny. A tym czasem nie trzeba było kupować czarnego kapelusza, bo śmierć zabrała mamę. A mama chorowała na tyfus. Maniuś zachorował, to przeszedł jakoś. A mama ponieważ była „małokrwista”. Była, bardzo często mdlała. Często. Strzygła owce na przykład na ławce przed domem i raptem zrobiło się źle. I tak dużo gdzie. Albo często paliła w piecu, piekła bliny. Też tak samo. Zrobiło się niedobrze. Usiadła, albo położyła się na chwilkę. I już serce zaczęło bić normalnie. I cóż zrobić. Jadzia była w kołysce wtedy.

         A jak ja wróciłem z Kula. To nie poznałem nawet. Marysia jaka zrobiła się inna. Jadzia też inna. Gienia też inna.

         No i potem już do szkoły rolniczej pojechałem. Do szkoły rolniczej Maniuś mnie zawiózł. Ja najpierw napisałem pismo. Czy by przyjęli mnie. Napisali. Proszę przyjeżdżać. I stypendium i wszystko zapewnione było. Wszyscy, kto się uczyli. Nie trzeba było nic płacić. Dlatego to była taka dobra szkoła. Nu i ja tam uczyłem się to celujące same miałem stopnie. Nie miałem innych stopni. Same piątki. Pamiętam tam był dyrektor szkoły, był Różycki. Różycki był bardzo taki inteligentny strasznie człowiek. Tak potrafił podebrać. Na przykład wypisuje na tablicy że szkodniki są takie, na pomidory są szkodniki, na co innego. A narysuje człowieczka, że to Tulko idzie i kradnie pomidory. A on pisał że to robaki szkodzą. on ciągle coś wymyślił. Ale dużo nas nauczył. Na przykład jak poszliśmy na pole gdzieś tam, to opowiadał jak szedł św. Wit z Panem Jezusem polem:

         Wicie już piętka w życie
            Nie słyszę Panie
            dopóki to ptactwo
            śpiewać nie przestanie.

        I od tego momentu ptactwo śpiewać przestało. I co roku w czerwcu na św. Wita ptaki przestają  śpiewać.

         On dużo rzeczy uczył nas w taki sposób. Ja nie mogę wszystkiego przypomnieć. Ale to było bardzo ciekawe.

 

CZĘŚĆ II - DALSZY POBYT W SZKOLE ROLNICZEJ W ŁAZDUNACH
 ORAZ W SZKOLE SPÓŁDZIELCZEJ W NAŁĘCZOWIE

        Potem odjechał ten Różycki a przyszedł Żebrowski. No i ten Żebrowski to był taki śmieszny. Uczył nas różne piosenki. Między innymi taką:

          Przyjechał Pan Rabin

            Przywiózł rzecz na piśmie

            Że was wszystkich żydków

            Cholera wyciśnie

                        Aj waj, aj gwałt,

                        Wszystkie razem wykrzyknęli

                        Aj waj, aj waj waj,

                        Gwałt, gwałt, gwałt.

          Tam był poza tem profesor Olszewski. On był od ogrodnictwa. No to bardzo solidny był. I on uczył oczkować jak. I jednego to tak nauczył że potem jeszcze, przez trzy lata przyjeżdżał do niego. Taki był Mitrofan Bobryk. Kulał na jedna nogę. Kiwał się zupełnie. Zmajstrował tam troje dzieci w Łazdunach. Ale nie wziął tej za żonę. A był bardzo zdolny. Był zdolny. On był ogrodnikiem prócz tego. Przedtem był ogrodnikiem. No i ten Olszewski na przykład. Bardzo ciekawie on nas uczył. Jak zacznie o jakiejś roślinie uczyć. To on uczył nie tylko od tego jak zaczyna rosnąć, ale potem jak już urośnie, jak ją spożyć. Mówił na przykład o kalafiorze, jak to z bułką z masłem trzeba usmażyć i polać. On tak jak powiedział, jak zaczął mówić to zdaje się że człowiek by zjadł zaraz to wszystko. Hodowla kapusty na przykład. Mnie kiedyś dali referat żeby ja wygłaszał w szkole na zakończenie roku. Musiałem wykładać. I potem uprawa lnu też. Dwa referaty wygłaszałem. Prócz tego to tam był taki Wiśniewski. Był z Polski, gdzieś tu pochodził. Ale był taki inteligentny uczeń. On to jak przemówienie mówił to mowa aż płynęła. Umiał mówić. Jego często brali, jakieś tam uroczystości to on przemawiał zawsze. A był prócz tego taki kolega Sadecki. On też dużo śpiewać umiał rozmaite piosenki. I mnie też nauczył dużo. Ale on przychodzi na przykład do kuchni, kucharka smaży tam słoninę pokrojoną. A on tam zagadał ją trochę, skwarkę chwycił, zjadł. Za słoniną to tam się wprost tłukli. Jak ja tego, przyjechałem do tej szkoły to odrazu pytają się mnie i ten Wiśniewski i tam inni też koledzy, czy tego, czy czasami nie przywiozłem sała. Nie przywiózł pan sała? Nie nie mam. Ja tam trochę miałem to musiałem schronić się w tej, w szatni i tam trochę zjadłem. Ale potem to już i tego też nie jadłem, bo było niezłe życie. Był taki Żołędziewski, takiż był obżartuch straszny, że jak tylko przynieśli kaszę jaką, czy ryż skwarkami polany, no to on patrzył kto nie zje. Będziesz jadł? A tego, a może pan nie będzie jadł wszystkiego? Odłóż mnie pan trochę. Nakładał sobie taki talerz duży kopciaty. Wszystko zjadł, zmiótł i jeszcze patrzył czy u kogo nie zostało na talerzu. No byli tacy, rozmaici byli. A był taki Żwirbla, no to nic nie uczył się. No takiż tępak. Okropny. A łobuzować to był pierwszy. A był Tulko, takież niedołęstwo. Tam niedaleko ze wsi pochodził. A brat jego to był drugi rok już w tej samej szkole rolniczej. Nie miał co robić. Nie miał gdzie być. To przyjęli Go na drugi rok. Ja z tej szkoły rolniczej to bardzo dużo wyniosłem. Bo na przykład uprawa roli, struktura ziemi. Wszystko to co ja dużo wiem. A był taki Niemira od hodowli krów. I on tak samo i biologię wykładał. Anatomię o ludziach, zoologię też o zwierzętach. Ale wtedy nie było jeszcze na przykład unasienniania sztucznego. I tam był taki buhaj duży. Okropnie duży. Kółko w nosie miał i jego prowadzili na takim patyku. Taki krótki łańcuszek przy tym. Jak on się raz zerwał to wszyscy rozbiegli się. I wszyscy nie wiedzieli gdzie chować się. Ja tam nie byłem przy tym samym. Był tylko jeden stolarz. Tam u nas był też stolarz. Stolarnia też była i w stolarni mieliśmy też zajęcia praktyczne. No to tego. Ten stolarz podleciał do tego byka, a byk jego jak chwycił na rogi. Tak podrzucił do góry. No to żebra mu połamał. Ale on jakoś był przytomny na tyle że złapał jego za te kółko. Złapał za te kółko. A on był nie uwiązany wtedy. Nie wiadomo jak jego tam spuścił ktoś. No i jakoś tak że złapał go i potem uwiązali go. Ale leżał pewno ze trzy miesiące. A tam prócz tego to byli parobcy, którzy uprawiali rolę. Chociaż to była rolniczej szkoły rola, ale parobcy też to uprawiali. Mieszkali zaraz obok majątku. Prócz tego to tam był taki sklepik nieduży. Sprzedawał w nim taki kulawy na jedną nogę. Pocieszny człowiek. Czasami też tam poszedłem coś kupić. Ale nie miałem pieniędzy za dużo. Nie. No a kiedyś ojciec mój przyszedł do tych Łazdun. Daleko iść trzeba była, 52 kilometry. Trzeba było o wschodzie słońca wyjść z domu, albo przed wschodem, to na wieczór zajdziesz. A inaczej to nie zajdziesz. No i jak ja szedłem do domu też, czasami jak na święta to chodziłem do domu. No to też tak samo. Wcześnie z rana musiałem wyjść i na wieczór do domu doszedłem. Tam mieliśmy taki uniform. Czapki tylko, a i mundurki też. Musieli, każdy zrobić mundur sobie. Tu taki galonik był przyszyty. Klapka taka na jedną i drugą stronę. Mundurek pod szyję. No i czapka była rogatywka. Ale kolorowa taka była. Tak że jak ja przyjechałem potem do Kula, tam na tańce mnie zaprosili. A tam byli bardzo koleżeńscy. Ja już ich nie pamiętałem i dawno nie widziałem niektórych. To oni tak podstawiali mnie dziewczyny. Proszę bardzo, proszę potańczyć. Nu i tego. To było tak w szkole rolniczej.

        To potem, potem jak zgłaszałem się do jak mnie już ten opinię napisał z Kasy Spółdzielczej w Wołożynie. Opinię. I potem Spychał był mówił przyjechać. Objąć. Celem objęcia posady księgowego. No to tego. To był Mikołajczyk instruktorem powiatowym. Bo ten Skrzypek, ten co ja jeździłem tam do, do Kula. To tego. To Skrzypek był rolnym instruktorem gminnym a tam był powiatowy instruktor Stanisław Mikołajczyk. Ja ciągle myślałem jak Mikołajczyka podzielili.

Czy to był może ten Mikołajczyk z powojennego PSL ?

          - Nie to nie ten. Może z rodziny, ale nie ten. Ja już widziałem tego Stanisława. Tamten był niewysoki. Od niego kupiłem kiedyś kożuszek. Taki, ten, góralski, z wyszywanymi tymi tu, na plecach. Takie tu ładne hafty były. Nu i tego. Ten Mikołajczyk mówił, że jak ja chcę, jak ja pojadę tam i będzie źle, to niech ja wracam spowrotem. Bo tu ja bardzo dobrze prowadziłem. Znaczy co prowadziłem? Nie prowadziłem. Tylko mnie instruktor rolny, gdzie tam mieszkałem za Wołożynem. On tam przerabiał swój len a tam jaż już byłem z trzepakiem takim kołowym. No to się jemu to podobało i ja u niego mieszkałem trochę. No to on jak trzeba było gdzieś posłać na wieś. Czy tam zwołać zebrania to mnie wysyłał i ja jechał tam porozmawiać z ta młodzieżą. Tam do Koła wiejskiego, tam. Drugie, trzecie. No to on mnie dał konia osiodłanego, osiodłał konia. Ja siadłem na tego konia.

To tatuś jeździł na koniu ?

          - Jeździłem. I pojechałem do tej wsi a tam już się zajęli, konia zabrali karmić. Tego. A ja w Nałęczowie nauczyłem się rozmaitych takich rzeczy. Na przykład towarzyskie takie. Tam zebrało się młodzieży chłopcy i dziewczęta, no to tak robiliśmy „perskie oko”. To znaczy siedzieli w koło dziewczęta, a mężczyźni stali za plecami. Nu i robił tam do którejś panny „oko”, a tamta musiała się wyrwać od tamtego i tu przyjść bo tu było jedno puste krzesło. Jak od tamtego wyrwała się to tamten miał znowuż puste krzesło i tamten musiał robić  „oko” do jakiejś tam innej panienki. I to im się tak podobało. Potem jeszcze, takie gry towarzyskie, to ja miałem dużo tych gier. Nu i wiesz co, że tak były na przykład. Chodziło się w koło. Jednemu nie było, bo nie miał miejsca. Jednego miejsca nie miał. Krzesła były ustawiane w druga stronę. Nie tak do stołu, tylko w drugą stronę. Szedł i klapnął w rękę. Dziewczyna leciała w jedną stronę a ja w drugą. I który najpierwsze przyleci, to krzesło zajmuje. Potem musi tamten chodzić, czy ta dziewczyna musi chodzić w koło i klasnąć w ręce, gdzieś tam przy którymś tam. To, to były te takie gry. Ale dużo ja miałem gier tych takich rozmaitych.

To były w tym czasie takie koła młodzieży też ?

          - Były koła młodzieży. Ooo, było dużo takich kół.

Ja to myślałem, że to był wymysł naszych czasów, naszego poprzedniego ustroju.

          - W Kamieniu też zorganizowaliśmy koło młodzieży, jak ja już byłem w Nałęczowie. Nu i tam robiliśmy przedstawienia rozmaite. Mówię ci. Ja byłem artystą takim. Już reżyserował. Nu i tych rozmaitych gier, to im tak się podobało to, że jak przyjechał instruktor ten właściwy, rolny, to prosili żeby przysłali tego młodego instruktora. Żeby mnie przysłali. Bo ja inaczej z nimi zupełnie robił. Tak że. Nu i to potem jak Stanisław Mikołajczyk wiedział o tem że ja tak tam organizuje rozmaite, to napisał opinię o mnie. Napisał że: mam zmysł organizacyjny i, tego, i że tak ładnie prowadziłem te rzeczy. Nu i tego. Napisał że jakby .. on mówił, ten Mikołajczyk mówił że jakby mnie tam było źle, to proszę wracać tu. Będzie miał pan tu pracę. Ale mnie tam było dobrze. Nu i wyobraź sobie zaczęłem pracę tam. Ja wyprowadzałem księgowość.

A czy tatuś miał w ogóle coś do czynienia z księgowością w szkole ?

O księgowości tam uczyli dużo, dużo. Dużo uczyli.

Ale to nie było Technikum handlowe, Tatuś chyba skończył jakąś szkołę rolniczą ?

        Rolniczą skończyłem w Łazdunach a Spółdzielcza była w Nałęczowie. Potem chciałem dostać się do Nałęczowa. Przeczytałem w gazecie gdzieś, że jest w Nałęczowie szkoła taka otwarta. No to napisałem tam. Napisali że proszę przyjeżdżać, egzamin będzie z matematyki tak zwana „reguła trzech”. A ja nie wiedziałem co to jest za reguła. Do dzisiejszego dnia nie wiem. Jak jechać miałem do Nałęczowa nie miałem pieniędzy. A skąd ojciec weźmie.  Poszedłem do Ludwisi Buńczukowej, pożyczyłem od niej pięć rubli. Maniuś mnie zawiózł do Stołpc. W Stołpcach wymieniłem te pięć rubli na polskie pieniądze i potem kupiłem bilet i mnie zostało parę groszy. I myślę sobie a jak mnie nie przyjmą tutej to co ja zrobię? Nie wrócę przecież. Jak ja wrócę? Przecież nie mam pieniędzy na podróż powrotną. No ale jakoś tam w Nałęczowie spotykam już przed samym egzaminem, idzie Pusz. Na schodach spotyka mnie. Jak nazwisko? Pietraszkiewicz. A Pietraszkiewicz. Pan po szkole rolniczej? Tak. Pan zwolniony jest z egzaminu. Jak ja się ucieszyłem . Nie wyobrażasz sobie jaką ja miałem radość wielką. No i potem mówi tak. Jak będziemy opłacać tą szkołę? No nie wiem jak. No to mówi tak. Z Ministerstwa rolnictwa dostanie pan 40 złotych a na 10 złotych to pan może wyśle do Kasy spółdzielczej w Iwieńcu, żeby mnie udzielili pożyczki i żeby co miesiąc przysyłali dla mnie tą pożyczkę. No i napisałem do domu. Ojciec poszedł z Adamem Dzienisem i zrobili zobowiązanie. Tam pracowała Morawska i nie pamiętam jak nazwisko, Śnieżki żona. Śnieżko to był wójt. No jak już tam zostałem to tam było bardzo dobrze. W szkole rolniczej już było możliwie. Bo tam zawsze obiad był dobry. Ale nieporównalnie jak byłem w Nałęczowie. A jeszcze w dodatku to ja tam, Pusz zajmował się taką aprowizacją i Pusz ważył każdego. Jak ktoś jest nadmierna waga lub za mała waga. No ja miałem za małą wagę do wzrostu. To mnie kazał żeby ja przychodził kiedy tylko chce do kuchni a gospodyni zapewnił żeby mnie zawsze dała coś tam zjeść. I jak ja tam się tylko pokazałem do kuchni, gospodyni przychodzi. Może coś zji. Nie niechce mi się. Ale tam dobrze karmili. Biały chleb był nie taka sitnica jak teraz. Taki był że ściśniesz, rozejdzie się. Jak na przykład kawę robili, kawa była słodka, dobra. Była to szkoła spółdzielcza. Tam robili wykłady, bo ten, był taki Paczos profesor, który wykładał ustawy o tych, o spółdzielniach i księgowości uczył. Tak my już tam opanowaliśmy księgowość.

         Byli uczniowie tacy, którzy mieli swoje panny. Już tam panny przychodziły. Był taki Litwin, Karasiewicz. Przystojny chłopak, taki że ach. Potem Białorusini to też. Prócz tego to tam było. Jeździliśmy na wycieczki. Dużo gdzie. Jeździliśmy do  Janowca, ale tam prócz tego odbywały się jakieś imprezy. Zaraz na Wisłą tam. Tam była bożnica taka, stara, stara bożnica. I tam pokazywali nam Ci przewodnicy, jaka to jest stara bożnica. Że tam Kazimierz Wielki to właśnie najpierwsze zrobił że Żydów tam sprowadził. Potem jak odjeżdżaliśmy z Nałęczowa, to nam wypłacili dosyć sporo pieniędzy. Że to była oszczędność z życia. Ale wypłacili nam na drogę jeszcze każdemu. Jak byłem w Nałęczowie właśnie to ja spodni nie mogłem kupić. Spodnie miałem takie wytarte zupełnie. Do kościoła pożyczałem co tydzień od kolegi. A potem ten kolega odjeżdżał i mówi daj pan dwa złote, dam panu te spodnie. Takie spodnie w paski ładne. No gdzież ja wezmę te dwa złote? On jeszcze jakiś czas był tam. To ja napisałem do tej Bandarewicz. Ona była wtedy w jakimś majątku obok Warszawy. Ale nie odpisała. Dlaczego ja nie napisałem do Maniusia to ja nie wiem dlaczego? Chyba też by mi przysłał. Te dwa złote, toż wóz drzewa zawiózł by do Iwieńca i już by przysłał dwa złote. A drzewa u nas było dużo. Bo mieliśmy swój las. Nawet kiedyś to robiliśmy ten las na podkłady kolejowe. Sporo lasu było. Maniuś młocarnią też zarabiał trochę. Cóż kiedy kierat był taki słabiutki. Lasu było trochę. Ziemia była słabiutka. Żytko trzeba była siać po kartoflach. Kartofle były sadzone po nawozie. Inaczej to nic nie rosło.

         Jak ja uczyłem się w Nałęczowie, to ze mną przy jednym stoliku, obok mego krzesła siedział mój kolega nazwiskiem Siepracki. On był bardzo zdolnym i był poetą. On o życiu w Szkole spółdzielczej w Nałęczowie napisał wiersz pod tytułem „Piekiełko nałęczowskie”.

         Ty wiesz o tym że Piotruś [Piotr Kołosowski pochodził z Ciesnowy, po wojnie przyjechał do Polski i mieszkał w okolicach Czarnkowa] to był o dwa lata po nas później. Ja byłem, Mosiewicz był z Piotrusiem razem. Ze mną był Hołołob, Siepracki i dużo było bo czterdzieści cztery osoby. Wszystkie sprawy prowadzone były przez uczni naszych. Nadzorował tylko Pusz kuchnią. Nad żywnością, żeby każdy miał dosyć kalorii w odżywianiu. On tylko nadzorował a prowadzili wszystko uczniowie. Księgowali. Kwiaty hodowali na przykład. Róże to hodowali na takim dużym placu, który był przed szkołą, jak się dochodzi do szkoły. To tam Hołołob ten obcinał. On tak się nauczył ciąć te kwiaty. No cały rok kwitły. I róże te nosili sprzedawać do tych kuracjuszy. Zawsze sprzedawali i potem to szło na internat. A taki ten, Zieliński to on bardzo chciał żeby kobietę jaką wynająć Był dobrze sytuowany. Nie chciał strasznie kartofli skrobać. A dyrektor specjalnie właśnie to, że musisz skrobać. Mnie to zwolnili z powodu tej ręki. A na przykład jeden był taki, Milczak się nazywał, to ciągle chorował. Jak chorował ? Że on jest słaby, tamto, jego głowa boli. Dyrektor zabronił mu mówić o chorobie i tym wszystkim. Nie wolno Ci mówić o chorobie. I musisz iść robić to samo co wszyscy. A tak to on wyszedł, na górce troszkę powycinał oset, czy tam coś innego troszkę  i już nic więcej. A my wszyscy, to taczki albo nosze, nasypywali ziemi, nieśli pod górę. Tam gdzieś wyrównali trochę coś. Zrobiliśmy porządek, ładnie.

         On był trochę zarozumiały, ten Zieliński. Taki już nie był. Nie był taki swój. Siepracki to na przykład się radził. Radził się mnie, jak pisał te, tamten wiersz swój. Pyta się czy to może być tak. Mówie, że może być, ale może za ostro jest. On na przykład tam pisał że  .......oczkują se do na dziewoje pyzate....... . No to, to nie bardzo ładnie wyszło. Te „Ziemianki”, że są takie dziewoje. O jej.

         Albo wiesz co, jak ja pierwszy raz. To znaczy zaraz na wstępie. Zaraz na początku roku. Jak rozpoczynał się rok szkolny. To dyrektor zarządził, żebyśmy napisali „Najpiękniejszy dzień w moim życiu”. No, wypracowanie takie. No to ja napisałem inaczej trochę. A jeden napisał że, taki był Pieniążkiewicz. No to on napisał, że z hrabiami był, jak tam polował. To był najpiękniejszy jego dzień. Dyrektor przychodzi, przeczytał to. Mówi  ..... synku, nie masz co tu robić, nie, nie, nie masz co tu robić, możesz odjeżdżać....... . Odjechał. A mnie. Ja napisałem ..najpiękniejszy dzień w moim życiu to był, jak nauczyciel zarządził, żeby my zrobili sztachetki. Każdy po jednej sztachetce. I każdy wziął tą sztachetkie i poszliśmy pod Iwieniec. I tam był grób, grób nie wiadomo czyj był. No nieznany. I my ten grób ogrodziliśmy. Wszystko przynieśliśmy jak należy. Krzyż postawili. I ja napisałem że był to mój najpiękniejszy dzień w moim życiu. ........  . I to dyrektorowi tak się spodobało, temu Chmielewskiemu, że chodź byku do mnie mówi, chodź, chodź. Ja podchodzę a on ucałował mnie w czoło i mówi. Najlepiej napisałeś wypracowanie. Najlepsze. I przeczytał potem ten. To wypracowanie dla wszystkich. Tam inni inaczej pisali. Jakieś tam. Różne były dnie w życiu. Ale ja napisałem że właśnie to, my wspólną pracą taką, zrobiliśmy to.

A to tatuś napisał dlatego że tatuś myślał że to będzie dobrze, czy po prostu tatusiowi to się spodobało ?

        Nie, nie. Nie spodobał się. Było wiele ładniejszych. Ale ja tak pomyślałem, że może być mu się spodoba czasami. To politycznie załatwiłem. Potem Piotrusiowi [Kołosowskiemu] powiedziałem. Pisz to. On napisał to samo. To samo napisał co ja pisałem. Trochę innymi słowami. I też dziadek jego ucałował. I nie zorientował się widocznie. Ja nie wiem. Może zapomniał. Nu i tego. Wiesz co. Nasz Chmielewski to był taki, bardzo dobry człowiek. Bo on tego. On kiedyś był w mleczarni. Mleczarski kurs on skończył. On był inżynierem. On pracował prócz tego. Kiedyś był vice ministrem rolnictwa, też był jakiś czas. I dlatego tam ten Siepracki pisze.  ......że czy na chłopskim są weselu, czy na ministrów fotelu......, zawsze się czują dobrze, Ci, starzy Chmielewscy. Jego żona była bardzo brzydka. Taka brzydka. A on mówił, że taka ładna moja żona była kiedyś. Ale taka dobra dusza. Że ona wszędzie sprawdzała. Czy czasami coś tam źle nie robią, czy skarpetki jakie nie leżą. No i ona była bardzo dobra kobita. A wiesz co jak kiedyś my zostaliśmy. Ja i Hołołob zostaliśmy na weselu. Nie na weselu, na święta. Na Wielkanoc. Bo na Boże Narodzenie zostawaliśmy i na Wielkanoc nieraz zostawaliśmy w szkole. No to zaprosił nas dyrektor do siebie na śniadanie. No to my przyszliśmy. Ja usiadłem. Naleli w nasze filiżanki barszczyku czerwonego. Cóż to za śniadanie? Na Wielkanoc? Na Wielkanoc takie śniadanie. Położyli paszteciki obok. Nie wiedziałem. Jak to jeść? Co tu robić? Tak siedzieliśmy, siedzieliśmy, aż oni zaczęli jeść, dopiero myśmy zaczęli jeść. A ja tak pomyślałem. Przecież u nas to szynka musiała być na stole na Wielkanoc a nie tam barszczyk. A potem byliśmy też, na weselu, tego, Pusza. I jeden się żenił profesor i drugi się żenił w szkole jak byliśmy. Jak Paczos się żenił. Miał taką maleńka żonę. Doktorem była. Ale, była bardzo, bardzo dobra. Jaka to dobra kobita była. Ona do nas to nie wtrącała się wcale, do szkoły to nic nie miała. Tylko najwyżej badania robiła. No i jak Paczos do szkoły wchodził, to szpalerem ustawiliśmy się. Dzienniki główna, każdy wziął, po kartce dziennika główna i tak podnieśli do góry. On przechodził przez ten szpaler. To było ciekawe dosyć. A jak Pusz się żenił. Pusz się żenił to nie było nikogo. To było na Boże Narodzenie. To myśmy byli tylko na weselu. Ja i Hołołob byli. Ale tego. To znaczy. Już wtedy było widać że ta żona jego, Pusza, że. Za Puszem nie bardzo, a natomiast był taki Drożniak, taki przystojny a taki spryciarz. Był on w Związku rewizyjnym kiedyś pracował. No to za tamtym to aż, aż podskakiwała. Jak Pusz się dowiedział że ona zdradzała to zabił się. Z balkonu wyskoczył. nu i zabił się. My pytaliśmy się Chmielewskiego. Jak to? Dlaczego? Co to się stało? A on mówi, słaby charakter miał. Trudno się nazywa.

        Wiesz co? Chodzi o to, że my jak byliśmy w Nałęczowie. To w Nałęczowie. To uroczystość tam jaka przypadała. To zawsze coś tam obchodziliśmy. Na przykład był dzień spółdzielczości. To dzień spółdzielczości, był bardzo uroczyście obchodzony. Robiliśmy kukłe. Napisano na niej, kukle tej „wyzysk”. „Wyzysk”. I zawieźliśmy na łąke i spaliliśmy, tą kukłę.

To w lipcu był ten dzień spółdzielczości, tak jak teraz ?

        Tak. Chyba tak samo. Bo tam u nas na przykład. Była. Był taki zwyczaj. Dyrektor to tak postanowił. Że musieli sobie kartofle skrobać sami. Musieli sobie skrobać. Jak ktoś nie chciał, to może sobie odjeżdżać. Może sobie odjeżdżać. To nie, nie przeszkadza nikomu. Możesz sobie odjeżdżać. No to niektórzy chcieli się złożyć. Złożymy się tutej i tego. Wynajmiemy kobietę, czy kogoś. Nie. Nie może być nic. Musicie sami sobie obierać kartofle. Nu i prócz tego, tam, świnki hodowali też. I na przykład soje hodowaliśmy też. Wiesz co to soja?

Wiem. Ja dzisiaj jem dużo sojowych produktów.

        W tej szkole bardzo dobrze było tam zorganizowane. Tam, ten Chmielewski dyrektor, tak zorganizował, że naprawdę, dużo myśmy się nauczyli. I rano i wieczorem. Bo nigdzie nie pozwolili chodzić, tam gdzieś na panny. Nałęczów słynął, był miejscowość lecznicza tam. Uzdrowiskowa. Tak. Ale nigdzie nam nie można było chodzić, bo nie pozwolił i już. Także my tam wieczory to zajmowaliśmy się lekturą. Albo coś innego, tam towarzyskie inne rzeczy. A każdą niedzielę, w Nałęczowie jak byliśmy, to każdą niedzielę był wieczorek, że panny przychodziły. Z tego. Z Nałęczowa. Nałęczowianki. No i tańczyli, potańcówkie robili. Zawsze było. Muzykę jakąś zorganizowali. nie wiem kto tam organizował. Ale była muzyka, i tego, i tańczyli. Zawsze wieczorem. W niedzielę to było.

No bo co? Radia to chyba jeszcze nie było ?

        Nie, wtedy nie było jeszcze.

Czyli musiała być muzyka taka po prostu grana.

        Tak. Tak kapela była jakaś tam. Tam zawsze grał jakiś, taki na pedały miał harmonię. Pedałował nogami, a tu nawet nie rozciągał, nie musiał tej harmonijki. Ale tylko naciskał tutaj.

Nałęczowianki, tatuś mówi. Dzisiaj to woda picia stamtąd. No bo to jednak uzdrowisko.

        Tam było źródło. Źródło miłości tak zwane. To każda musiała pójść i napić się wody. A jak nie to nawet opłukać się. To wtedy. Znaczy twarz opłukać. No to napewno wyjdzie za mąż. Inaczej to nie będzie nic.

         A w Nałęczowie tam była panna, tam miałem swoja pannę taką. Była. Była tam szkoła prócz tego „Ziemianek” tak zwana. Ziemianki. To znaczy, żeńska szkoła rolnicza. I była też rolnicza szkoła męska. Też. Skiby ich nazywali. Skibowie a tamte Ziemianki. W Ziemiance tej, była tam jedna taka malutka, dziewczynka taka nieduża. Naturalnie dorosła. Dorosła ale nie wysoka. Nu i. Nazwisko jej było Marynia Czaińska. Imię, nazwisko. I wyobraź sobie, jak byłem potem, w tym, w Szczuczynie, to była tak samo Marynia Czaińska. Była. Tak samo miała drobna twarzyczkę. Myślałem że może to tamta się odmieniła, czy co. Nu i. Tamta miała pretensje do, do Władzi, że ona mnie zabrała mnie jej. Jej zabrała. Że to ja miałem być narzeczonym. Tam często mówiła tak. A potem u nas mieszkała trochę w Iwieńcu. Ta Marynia.

A w których to było latach ?

        To było, a latach trzydziestych. W trzydziestym pierwszym roku.

To tatuś miał już ponad dwadzieścia lat.

        W Nałęczowie to ja byłem w trzydziestym pierwszym. Hołołob pierwszy pojechał tam do tego. To ja też za nim pojechałem. Kołosowski trzeci, to już potem jak ja byłem, to już on wtedy chciał jechać. Bo tą szkołę to, ja powiedziałem Maniusiowi, jak wracaliśmy z tego, z Nałęczowa. To ja mówie do Maniusia, że ja nawet jakbym nie pracował, to też chciałbym taka szkołę skończyć, bo mnie, bo naprawdę człowiek widzi wszystko inaczej. Inaczej zupełnie świat widzi. Inaczej. Bo tam oni tyle nas wykształcili, że mówie ci. A wiesz jak my tam robiliśmy to „Piekiełko nałęczowskie”, to tam my Białorusini. Znaczy my nie chcieliśmy tego. Ale dyrektor mówił. Wy Białorusini. Wy jesteście z Białorusi. To wy zróbcie chór jakiś tam. No to my potem śpiewaliśmy. Też był chór. No na przykład śpiewaliśmy.

                   Liublju nasz kraj, staronku hetu,

                        dzie radziłsie i dzie uzros,

                        dzie pieurszy raz paznał ja szczastia,

                        śliezu niedoli ja pralił.

                                   Liublju tumanu pozdnu wosień,

                                   Liublju prahucziw świetłyj maj,

                                   Liublju tiabie moj kraj radzimyj,

                                   Jak nie odzin na swietie kraj.

        A potem jeszcze. Jak to było? O Maryśce. Zaraz jak to się śpiewało?

                   Użo podauno zwieczerieło

                        Na niebie pamrok znacznyj pał.

        A mnie to jakoś było dziwnie. .....szczaku pocałował..... Ja poprostu tego nie mogłem zrozumieć.

        Potem jeszcze jedna taka piosenka

                        Baba Jeuka, dzied Tamasz,

                        Pajechali na kiermasz.

                        Dzied sieł za pana

                        Baba za furmana

                                   Szto pawiezli pradawać,

                                   Eta można zrahawat’

                                   Dwie kuroczki, piewuna

                                   Poł asninki pszana

                        Dzied sam pradawał

                        Baba poszła mazi uziac

                        Razpradauszy wieś tawar

                        Paszli wypit’ siwyj har,

                                   Gdzież ty kabyłku padzieła

                                   Tyż na pieriedzie siadzieła

        Tam było kilka piosenek. Jak wszyscy śpiewali to ja też śpiewałem. To chciał Chmielewski, żeby zorganizować. On chciał, że Białorusini, oni wchodzą w kraj Polski i oni tak samo są Polakami. Między Polakami oni są swoimi ludźmi.

Zjazd Nałęczowiaków 1938 rok

CZĘŚĆ III - CZAS UKŁADANIA ŻYCIA – CZAS PRACY

          Jak ja wróciłem z Nałęczowa to bardzo ciężko było. Ja chciałem gdzieś się dostać. No gdzie nie poszedłem, nigdzie pracy nie było. Chodziłem do Nowogródka, piechota szedłem. Siedemdziesiąt kilometrów. Nocowałem naturalnie dwa razy. W jedną strone i w drugą strone. Jeszcze nie chcieli przyjąć. Do takiego osadnika zaszedłem a on się bał może że spalę. Nu i dokumenty oddałem. Położył mnie w stodole. Na drugi dzień rano, przyniósł mi mleka, poczęstował mnie. No i poszedłem do Nowogródka. Tam znałem tyle, że znałem z Życia Nowogródka. Życie Nowogródka to taka gazeta była wojewódzka. I tam bardzo często występował, taki był Jaśko z Bielicy. On bardzo często wiersze rozmaite pisał. Taki był młodzieżowy. Więc ja do niego poszedłem. Przychodzę a on rozkłada ręce. No nic nie mogę panu pomóc. No nic nie mogę. Wróciłem bez niczego. A potem jak w Iwieńcu ja już pracowałem za Niemców, to on przyjechał do nas do Iwieńca. I on tam już pracował u nas. Ten Jaśko z Bielicy.

         Potem Wacik [starszy brat Wacław Pietraszkiewicz] jakoś tam nastręczył. Ja z Maniusiem [starszy brat Marian Pietraszkiewicz] często tam robiliśmy drzewo w lesie. No trzeba było pomóc mu. Stawialiśmy metry. Za to płacili Maniusiowi. No potem Wacik jakoś tam dowiedział się, że tam kryją dach u tego, w Białym u hrabiego i można tam dostać się do pracy. Więc poszedłem tam. Jakoś się tam dostałem. No i kryłem ten dach. Trzeba było podbijać od spodu. Goździkami takimi przybijać. To była taka w rodzaju papy. Ale to potem się malowało. Coś takiego miękkie, jak by teraz wykładzina. Potem się zamalowywało paski, gdzie się łączyło.  A na noc jak położyłem się spać, to tak mnie kręciło nogi okropnie. Ciągnęły te żylaki okropnie. Nie mogłem przespać nocy. Zanim się przyzwyczaiłem do tej roboty, dwa tygodnie tam pracowałem. A stołowaliśmy się u hrabiego na tak zwanym „trzecim stole”. To się nazywał „trzeci stół”. Bo tak było, „pierwszy stół” pan hrabia i rodzina, służba hrabiego ta najbliższa „drugi stół” a my na trzecim stole. Ale ten „trzeci stół”, naprawdę było dobre życie. Takie świetne życie. Co to mówić. Potem jak tam skończyłem to, kupiłem sobie jesionkę. A przed Nałęczowem, zanim miałem wyjechać do Nałęczowa, to czyściłem rowy. Taki rów był ze trzy kilometry. Od rzeki Kamionki aż do stawów rybnych na wielkim polu. Tam były kiedyś stawy, takie groble porobione. Przyszedł do majątku jakiś nowy władca i on postanowił że tam ryby zaprowadzi. Karpia zahodował. Augustyn Reut zawsze łowił te ryby jesienią. No to tego. No to czyściłem te rowy. I wtedy kupiłem sobie jesionkę jakąś tam lichą. Ciężko było żyć. O jej.

          No potem dowiedziałem się od tego Hołołoba że on pracuje w Wołożynie, tam Spółdzielnia rolnicza była. Pytam jak on się dostał? Poszedłem do niego do Wołożyna. Trzydzieści kilometrów, to nie tak mało. On mówi że poszedł do starosty i starosta Go skierował. No to ja myślę sobie, ja też pójdę do starosty. Poszedłem do starosty. I tak on mówi. Proszę. Ja już tam czekałem w kolejce. A ja jeszcze pukam. A starosta jak ja wszedłem to on mówi. Proszę pana, nie trzeba pukać do urzędowych gabinetów. Nie trzeba pukać, bo jak ja już mówię proszę wejść to nie trzeba pukać. No i mnie skierował do gminy w Iwieńcu. Mówi. Proszę się zgłosić tam do tego, do gminy, tam pana przyjmą. I przyjęli mnie na praktykę. I mnie zaczęli od razu, bo tamten powiedział żeby mnie płacili, płacić po trzydzieści złotych najpierw, potem po czterdzieści, potem po pięćdziesiąt. A tam była, pracowała już taka Janka Popławska, która nic nie miała. Nic nie płacili jej. To jej też podnieśli. Dlatego jak mnie zaczęli płacić to jej też podnieśli. Chociaż ona potem żyła z tym sekretarzem. Ciłonowiczem. [wg B.W.Króla nazwisko to mogło brzmieć Ciunowicz].  No ale co zrobić? Takie było życie. A Ciłonowicza żona wiedziała o tym że, ta podkręca się do jej męża. A tak trudno było dostać te pieniądze z tej gminy. Jak na przykład ja mam już zarobione, już dwa miesiące pracowałem, trzeci miesiąc pracuje. To wszystko jedno trudno. Asygnatkę tam wypisał od czasu do czasu sekretarz gminy. No to już wzięłem te pieniądze.


Fotografia wykonana prawdopodobnie przed jakimś urzędem w roku 1936
Drugi z prawej siedzi za psem mój ojciec Józef Pietraszkiewicz
W ostatnim rzędzie drugi z prawej Piotr Kołosowski

        A życie to było tak. Maniuś przywoził dla mnie kartofle. Najpierw u Kruglińskiego mieszkałem. On przywoził do niego. Ja tam żyłem. A potem Kruglińska wymówiła mnie mieszkanie. I ja przeniosłem się do Sawickiej. Tam była taka Marysia Sawicka, krawcowa. Pierwszorzędna krawcowa. Ona się jeszcze wtedy uczyła za krawcową. Ona myślała że może ja się z nią ożenię. No nie wiem. Może i matka tak myślała? A już zawsze urzędnik przecież byłem. Tam potem poszedłem do żyda. Taki żyd był, zapomniałem jego nazwiska. On z Pawłem [starszy brat Paweł Pietraszkiewicz] chodził do szkoły. On znał dobrze Pawła, mojego brata. No i on mówi. Przychodź do mnie i bierz na kredyt. No to brałem od niego na kredyt. Co miesiąc płaciłem. Potem żeberka to kupowałem u takich, ona tutaj mieszkała na Cygance. [Chodzi tu o ul. Cyganka we Włocławku. Pani Jermakowa po wojnie przyjechała do Włocławka ]. U Jermakowej. On był rzeźnikiem a ona sprzedawała często. To ja często brałem u nich żeberka świńskie. Takie dobre były. Gospodyni zawsze usmażyła. Blinów upiekła. Świetne jedzenie było. Jermak tu u nas żył, mieszkał. Z ojcem spotykał się często. Potem jak ja pracowałem w Iwieńcu, to ja często chodziłem tak. Na łódce jeździłem. Tam było jezioro takie duże. Przed młynem. Raz pojechaliśmy. Ja i Janka ta koleżanka z gminy. I nie wiem czy ona tam łapała coś czy co, na kajaku. I wpadliśmy do rzeki. Potem wychodzę z tego. Jak tu przejść przez miasto? No i idę. A tu koledzy śmieją się ze mnie. Mówią  ..wylej wodę z kieszeni.. No doszedłem do domu. Zmieniłem jakoś tam ubranie trochę, wysuszyłem się. Gdzież tam się wysuszysz. A ubranie miałem tylko jedno. Jak to można było co zrobić.

        Jak w Iwieńcu pracowałem to poznałem takiego instruktora rolnego, on Skrzypek się nazywał. Więc z tym Skrzypkiem zapoznałem się tak bliżej. On często wyjeżdżał tam gdzieś. Miał swego konia, bryczkę. Ja z nim siadałem, w niedzielę zwykle lub w sobotę jak nie było pracy. Po pracy. No bo jeszcze wtedy nie było wolnych sobót. Nie było angielskich tak zwanych sobót. To już jak byłem potem w Szczuczynie to wprowadzili angielskie wolne soboty. Tak zwane bo było to sześć godzin pracy. No i tego. No to ja z tym Skrzypkiem dużo gdzie jeździłem. Przyjaźniliśmy się. No i on potem. Ja jemu mówiłem że ja chcę dostać się jakoś na kurs lniarski. On mówi, poczekaj, ja może się dowiem. I potem rzeczywiście dowiedział się, a ja już. Aha. Jak już w gminie pracowałem, to byłem już jak przepracowałem dwa lata, to mnie wójt mówi, tu nie ma już roboty dla ciebie. Praktykę odbyłeś. No to potem Suchocki był taki, na drodze, drogomistrzem. On był, on robił projekty tych wszystkich dróg. Wszystko to on sam robił. Nie wiem, po średniej czy po wyższej szkole? Nie wiem jaki on był. Suchocki taki. To on mówi. Panie Pietraszkiewicz, niech pan się wybiera na kurs drogowy. Pojedzie pan do Wołożyna. I pojechałem do tego Wołożyna. Na kurs drogowy. Tam się nauczyłem piosenek rozmaitych. Też tam dużo. No i po tym kursie, skierował mnie na drogę. Z Kamienia do Iwieńca tam była droga też taka. Tam trzeba było przepusty porobić. Rury powkładać. No to już ja tam umiałem to robić. A był Hermanowicz, taki już stary wyżeracz. No to on już tam znał dobrze wszystkich. I wszystkich ludzi znał i wszystko to znał. Pił wódkę jak licho. No to on mnie tam skierował żeby tam pilnować tych ludzi. Ja tam często robiłem tak, że jak kto chce, bo tam szarwarki robili. No to jak któryś tam chciał żeby go puścić prędzej. No to przywieź mnie pan tyle wozów piasku i pojedzie pan sobie do domu. No tak i robili. No i potem jednego dnia to już nie było wcale ludzi. Kamienie tłukli na drodze tylko. Przyjeżdża wójt a ja nie wstałem i nie zameldowałem się wójtowi. O jej. Co to było. Jak on mnie zrugał. Trzeba było na baczność stanąć i jemu zameldować. Pracuje tyle to a tyle ludzi. Tyle nie ma obecnych. Tyle jest obecnych. Tyle skończyli pracę. Nu i potem słyszę, zawiadamiają mnie, ktoś tam mnie mówi z tych drogowców, jak ja przyszedłem do pracy. Mówi że, był tu Skrzypek, instruktor rolny i mówił że ma pan jechać na kurs lniarski do Wilna. Jakaż to radość mnie była wtedy. No ale cóż. Gdzież pieniądze? Poszedłem do gminy. Tochę mnie wypłacili jeszcze resztę co było. No i potem szukałem jeszcze tego Skrzypka, w Sidziewiczach tam we wsi on był. Poszedłem do niego. On mówi, że trzeba jechać odrazu do Wilna. I tam dał adres na jaki ja mam się zgłosić. Pojechałem i tam zostałem w Wilnie. I ze mną pojechał tak samo Sosnowski z Bilików, tam za Iwieńcem była wieś taka mała. Ja z nim razem zamieszkałem w Wilnie. Na jednym mieszkaniu. To my tam dzieliliśmy się. To jak był tam Paweł na Uszy czy nad Uszą w mleczarni tam pracował. W prywatnej mleczarni. To on mnie przysłał sera główkę. Jakaż to wygoda była z tym serem. Bo ja potem dzieliłem się z tym swoim Sosnowskim. No i była kolacja. Zawsze była świetna. A jaj jaj. No a pomidory kupowaliśmy tam ciągle. Dwa pomidory kupi człowiek i to już była kolacja. A jak tego. Jak Paweł ze szkoły rolniczej wrócił, to już on znał pomidory i nawet siał u siebie i sadził. I sadził tak że nie było okien inspektowych, to on brał, poszedł do fotografów. Wziął klisze. Pościerał te zużyte klisze i wkładał takie wąskie. No i robił okna inspektowe z tego. Tam hodował te pomidory. I potem jak wyhodował pomidory to tam wywoził do Iwieńca i już tam kupowali, bardzo kupowali. Te oficerów i podoficerów żony. A prócz tego organista Michał [Michał Reut], przychodził ciągle do nas. Kupił u Pawła tych pomidorów. Zapłacił mu. Ale mama musiała mu dać śmietany. I tego. I chleba i śmietany. I on zjadł tak kilo, pół kilo. Ale on zapłacił za te pomidory. A śmietany nikt nie liczył.

        No jak byłem w Wilnie no to poszedłem tam do związku rewizyjnego, prosić może jakaś praca będzie, czy coś tam. No to ten ze związku rewizyjego, taki był Kociszewski, mówi, nu narazie nie ma nic. Będziemy szukać jak coś będzie. Ale panie niech pan się leczy. Do mnie mówi. A dlaczego mam się leczyć? Pan chyba ma gruźlicę. Ja tak chudo wyglądałem. Bardzo chudo. Cóż zrobić. Jakie było życie takie było. Ja mówię ja jestem zdrów. I potem pracowałem w tym. Trzepak dostałem. W izbie rolniczej podpisałem umowę, że będą mnie płacili osiemdziesiąt złotych miesięcznie a ja będę instruktorem takim na przeróbce lnu. A ten Sosonowski natomiast to on dostał się jakoś, taki był Wysocki, który skupywał len. No skupywał len i trzepali. To on był nadzorcą w tej trzepalni.


Prace przy lnie 1935 rok. Za stojącym w białym fartuchu widać twarz mojego ojca.
W tle widoczny jest jakby pałac ale nie jestem w stanie określić jego lokalizacji.


Przy lnie 1935 rok

        Ale to ręcznie trzepali. Nie było takich trzepaków dużo. Ja tylko miałem taki trzepak. No i potem jak tego. Z tym trzepakiem to mnie zapraszali zwykle przychodzili z jednej wsi do drugiej i zabrali. Mnie przewieźli i trzepak. I ja tam do drugiej wsi jak wszedłem to wchodziłem do łaźni zawsze. W łaźni suszył się len. To zawsze ten len wyniosłem na powietrze. Ostygł. Jak dałem do zmiędlenia to wstążki były takie ładne. Nie był pokostrzewiony. A jak oni suchy. Zupełnie suchy kładli, bo to łatwiej się trze na takiej międlicy Taka ręczna była międlica To ja zdobyłem trochę tej praktyki. Jak jeździłem z tym trzepakiem to wszędzie gościem byłem. A jak gdzieś przyjechałem pierwszy raz na jakąś wieś, to tam nauczycielka była, to ja szedłem do nauczycielki porozmawiać trochę. Ona też częstowała czymś tam. A poczęstunek był taki zwykle że smażyli zawsze słoninę i jak były gdzieś tam bliny pieczone. Bliny były z gryczanej mąki. Z pszennej mało ktoś tam piekł. Ale potem jak dowiedziałem się mnie chcą przyjąć do Szczuczyna, to przyszedł na moje miejsce, taki był brzydki chłop. I ja już wtedy nie interesowałem się co on robił i jak. A ja już wtedy w Szczuczynie zacząłem pracować. W Szczuczynie jak pracowałem to tam już na drugi rok jakoś, to pierwszy rok przepracowałem to dostałem urlop, to już potem ten Spychał  [Leon Spychał po wojnie mieszkał w Bydgoszczy i pracował bądź działał w Klubie Sportowym „Zawisza”] kupił sobie samochód. On miał od zysku jakiś tam procent. No to kupił sobie samochód a miał rower Niemen. Ten rower on mnie sprzedał. Ach jakaż to była wygoda. Ten Niemen to była taka balonówka, takie szerokie opony. No to jak się jechało po bruku czy gdzieś tam to się nie odczuwało nic. Nu ja na tym rowerze jak już pojechałem do domu, to było coś.

Chyba jak pamiętam to tatuś tutaj go przywiózł. ?

        Tak. Tu przywiozłem i tu ukradli odrazu. Odrazu ukradli przy poczcie. Postawiłem przy poczcie. Zaszedłem na paczkownię. Wychodzę i nie ma. Zameldowałem w milicji.  A milicja mówi że, pozbył się pan roweru. Po miesiącu przyszło zawiadomienie, że sprawca nie został ustalony.

 
Trudne do lokalizacji zdjęcie. Rok prawdopodobnie 1936
Mój ojciec siedzi drugi z prawej, Stoi drugi z prawej Piotr Kołosowski

        W trzydziestym szóstym roku to już pracowałem w Rolniku. A ten nasz kierownik Spychał to był bardzo żartobliwy. Cały czas siedział przy telefonie i zamawiał zboże, wagony i inne gdzieś sprawy. Na przykład do Kulkina dowoziliśmy do Wilna, to zawsze oszukiwali nas na wadze. Kolejowa waga jest. Zważyliśmy tu na stacji w Szczuczynie. Stacja Różanka się nazywała. Zawieźli na młyn. W młynie odbierają. Po swojemu ważą. I wszystko jedno manko wykazywali. I stale było manko. Ja to nie wiedziałem co robić z tymi mankami.

         Potem tym rowerem to ja często jeździłem do Iszczołny. No a raz. A tam zwykle na drugiego marca to tam były imieniny tej kierowniczki. Ona była Maria. Kierowniczka tej szkoły Iszczołniańskiej. No to jak tam pojechałem, to tam zwykle zabawa była i przedstawienia były. Na przykład Władzia [moja mama Władysława z domu Mroczyńska urodzona w Sierpcu] była kiedyś, tą, Polską. Była tak skuta kajdanami a potem śpiewali taką piosenkę. Te kajdany z rąk spadły. Była w błękitnej sukni. To była miss Iszczołny, ale nie zupełnie, bo jak ja zacząłem smalić do niej cholewki, to przychodzi taka starsza pani, która mówi o tu jeszcze jest jedna taka ładna. Marynia Czaińska. No i pojechałem raz tam,  to taki był żydek. Zapomniałem jak jego nazwisko było. Namawiałem Piotrusia [Piotr Kołosowski] żeby jechał razem ze mną. Piotruś ciągle miał coś innego. On nigdy nie zgodził się tak. Jak ja jechałem do Żełudka to on do Ostrymy. Nigdy on się ze mną nie zgodził, żeby tak jechać razem. No to ja pojechałem sam. Bo Piuta jeździł ze mną. Kierownik Spółdzielni spożywców. Ten, gdzie Jadzia pracowała trochę. Ale Piuta też nie chciał jechać. To ja już sam pojechałem. Pojechałem. Trochę mnie to kosztowało. Nie wiem trzy złote czy pięć złotych. No ale wtedy to się zabawiłem Bo wtedy to tak jakoś rozmówiłem się z Władzią.  A ona mnie tak mówiła że ona jest skromną dziewczyną, że ona nie lubi takich tych bardzo hucznych. No i potem jak pojechałem na wakacje. Jak pojechałem i przyjeżdżam do Iszczołny, ale Władzi nie ma. A gdzież ona jest ? Jest w Lidzie. W Lidzie jest na kursie dziecięcym. I jak ona wróciła z kursu i już tam taka była Maciejewska, to ona jej już tam powiedziała. Już Ciebie szukał tu ktoś. No i raz przyjeżdżam. Ona jest. i poszliśmy na spacer. Ja poszedłem i też Sosna, taki był kolega z pracy, on szedł z Marysią. On poszedł w jedną ścieżkę a ja na drugą ścieżkę. Do lasu poszliśmy. Wyszliśmy na taką polanę, usiedliśmy. Ja z Władzią tak rozmówiliśmy się. Kogo ona ma ? Gdzie ma ? Ona mówiła mnie wszystko. Opowiedziała. Że ona już jest sierotą. Że ona nie ma już matki. Ojciec dawno już umarł jeszcze maleńka była. No i potem wychodzimy z lasu. Tak kościół widać w Iszczołnie. Pytam się. Kiedy my pójdziemy pod te wieżyczki razem ? Ona mówi. Nie wiem. Nic nie wiem. Ja potem napisałem do niej list, taki, który był na podstawie listu tej Janki Popławskiej, która w Iwieńcu pracowała. Ona też do mnie kiedyś napisała do Szczuczyna, taki list, ale ona chyba z listownika jakiego pisała. Bardzo ładnie napisała ona do mnie. O joj. No ja skorzystałem trochę z tego listu. I ona pokazała ten list kierowniczce. Co tu robić ? Kierowniczka mówi. No to cóż dziecko, sama decyduj. Ja nic Ci nie poradzę. Jeżeli jest dobry chłopak to możesz wyjść za niego. A ja napisałem, że nie obiecuję Ci życia w rozkoszy wielkiej, tylko szare codzienne życie. I potem Władzia mnie często wspominała, że ja obiecałem jej szare codzienne życie i ma to szare życie.  No ale jakieś było życie. Jak ja żenić się miałem z Władzią. Umówiłem się. To kierowniczka mówi żebym ja przyjechał do kierowniczki i omówił jak ma wyglądać wesele. No bo ze szkoły brałem. To pojechałem do tej kierowniczki i ona mówi, że wędliny to pan dostarczy wszystkie a ciasta to my upieczemy. No i tak zrobiłem, no bo cóż. Oni urządzili, bardzo ładnie przybrali stoły wszystkie. Przy jednym my siedzieliśmy, to znaczy weselnicy wszyscy, tam co ze mną jechał, Mosiewicz, Sosna, jeszcze Łęczycki i Spychał [Leon Spychał była moim chrzestnym ojcem, po wojnie mieszkał w Bydgoszczy i działał w wojskowym klubie sportowym Zawisza] ze Spychałową. Paweł był, brat też. Jadzia była też. Zaprosiłem wszystkich, bo to zaproszenia, mnie napisał taki Knikiel. On drukarnię prywatną prowadził. No i te wesele to było dosyć ciekawe. Jak myśmy siedzieli przy stole, Mosiewicz [Feliks Mosiewicz po wojnie mieszkał w Bielsku Podlaskim] zaczął czytać depesze, jakie otrzymaliśmy i jakie ja otrzymałem i jakie żona otrzymała. Odczytał wszystkie, że oni tak samo są jakby tu byli z nami. Tylko że ich daleka odległość dzieli. Nu i potem, wszyscy krzyczeli, gorzka wódka, gorzka wódka. A wino ja postawiłem. A była i wódka też. A co oni chcą pyta się kierowniczka ? Siedziała obok nas. Oni chcą żeby my się pocałowali. No to weź ucałuj ją w rękę. Ja ucałowałem. No i potem tańczyć zaczęli a muzyka była bardzo dobra. Poloneza tak ładnie grali. To ja też zamawiałem. Moja była muzyka. Aha. A przy drugim stole siedzieli wszystkie wychowawczynie ze szkoły. Drugi stół też mieli. Mieli jedzenie zupełnie inne. Wszystko dobre było takie. Pamiętali długo o tym że było wesele w szkole. No i jak tego. Potem zaczęli tańczyć. Przeszliśmy do drugiej sali, tam gdzie przedstawienia te były. I Spychał poszedł mazura tańczyć z Władzią. A mnie taka zazdrość brała, jak nie wiem. Jakoś że tego, że on tak tańczy z nią. Ale tańczył bardzo ładnie. Tak przytupywał.

        A wiesz co? Ale jak tam pracowałem w Szczuczynie. Zaczełem tam pracę. Przyszła rewizja. Tam taki Sławiński przyszedł na rewizję. On i jeszcze tam dwóch było z tej spółdzielni i znaleźli że u mnie rozchody większe są jak przychody.

No i dobrze !

        Niedobrze. Wiesz co. Zarzuty mnie zrobili. Że co ja za księgowy jestem. A ja mówię. Proszę panów ja meldowałem to kierownikowi Spychałowi. Ja to meldowałem, że widzę że tu jest większy rozchód jak przychód. Na jęczmieniu i pszenicy. Ale mówię. Nu nic nie poradził mnie, bo nie wiem jak to się stało. A ja mówię. Ja księgowałem z kwitów. Z kwitów nanosiłem do książki towarowej. Do dziennika potem. Dziennika główna. Tak zwana dziennik główna. No i tego. Ja tylko z kwitów przychodu i rozchodu. Tylko z tego księgowałem. Nu to co ja, co mogę poradzić. A tamten już, już miał mnie zwolnić. I był taki Strzałkowski z Ostrzyny, który chciał przejść na moje miejsce. I chciał troche pobyć na moim miejscu i zapoznać się a potem chciał wygryźć Spychała też. Nu i tego. Bo ja to wiedziałem tą opinię że taki jest, tam mnie powiedzieli Ci z rewizji. Rozmaici. Tego, to powiedzieli. Jak ja powiedziałem Spychałowi, to Spychał nie chciał tego żeby mnie zwolnili, czy coś takiego. Mówił że się zdarzyło. Być może że jakiegoś wagonu nie zaprzychodowałem. Ze przychód był mniejszy jak rozchód. Rozchód był większy jak przychód. No ale obiecał że już nie będzie tego więcej. Tego. No potem ja już pilnowałem. Bo ja z kwitów. Co ja miałem zrobić. Jak z kwitów księgowałem. Ale o mały włos mnie nie zwolnili. Tak. O mały włos.

         A Sławiński był administratorem u księcia Czetwertyńskiego. A kasjera naszego syn też tam pracował. Razem z tym Sławińskim. To on też tam mówił. Od czasu do czasu coś powiedział. Laskowski się nazywał, ten nasz kasjer. I Laskowski potem też wziął Iszczołniankę. Szkoła gdzie Władzia [moja mama Władysława Pietraszkiewicz z domu Mroczyńska] kończyła. Iszczołnianka. Iszczołnianka. Tak. Też wzioł Iszczołnianke. Taka była Irka Piasecka. Ją wziął. Taka, miała troszkę takiego zeza jakby miała. Ale ładnie wyglądała. Bardzo ładnie. I ten zez jej jakby pasował.

Tak trzeba przyznać że samo poznanie się i samo małżeństwo jest trochę działem przypadku. Tam gdzie człowiek pojedzie, pozna.

        Tak, tak, tak. Nu wiesz co. Jak ja w Iwieńcu pracowałem to, chodziłem do tej, do Kujawskiej. Tak zwana Kujawska była. Ona z ojca pochodziła. Ojciec miał inne nazwisko. Była. To była i. Jak to? Zapomniałem. Wychodzi z głowy. Tak, tak. Tamta jak już wiedziała że ja w Szczuczynie pracuje, że ja jestem tam księgowym. To tamta chciała koniecznie mnie wziąść, żeby ja. Żeby ja z nią się ożenił. Przychodziła do Pawła. Do naszego. Przychodziła i tam w domu była u nas. Nieraz była. Nu i potem, jak ja przyjechałem na urlop, to taka była Kozłowska, która założyła sklep w Iwieńcu z obuwiem. Ciężko jej było. Dlatego że Żydzi jak widzą że tam ktoś z tych Chrześcijan założył sklep, to chcieli koniecznie zlikwidować. Wszystko puścili u siebie taniej, a ta nie mogła nic poradzić na to. Bo jej się nie opłacało. To ta Kozłowska mówi do mnie, że ...o tu ktoś za mną tęsknił mocno, ktoś strasznie tęsknił. A to Irena Kujawska.

        A potem jak przyszli Niemcy. Najwpierw z Rosją pracowałem. W Rajzahodkantorie pracowałem. Rejonowa zahotowitielnaja kantora. To znaczy, to jest rodzaj skupu i sprzedaży. Skupu płodów rolnych.

Rosjanie widzę stosowali podobne skróty jak Niemcy. Bo Niemcy to takie długie nazwy stosowali i wszystko w niej się mieściło.

Tak, tak. Oni to stosowali. Nu i tego. Co ja chciałem mówić ?

A tam Rosjanie dużo wcześniej byli, czy tatuś mówi tylko o tym wrześniu w trzydziestym dziewiątym.

        Nie, nie. O wrześniu. Od września byli cały czas.

To te tylko dwadzieścia parę dni ?

        Nie dwadzieścia. Rok i jeszcze parę dni.

Aaa. No tak. Bo w czterdziestym pierwszym dopiero weszli Niemcy.. rzeczywiście.

        A jak Niemcy przyszli. To też było za Niemców. To też było tak samo. Zawołali mnie. Pomimo że była jedna po szkole handlowej. Nie wiedziała jak rozpocząć, co tam robić. No i tam pracowników było. Nie wiedzieli jak to coś zrobić. I mnie zawołali żeby ja koniecznie przyszedł. Bo ja już. Za tych. Prowadziłem kontore skupu płodów rolnych. Tego. Nu to potem oni mnie zawołali. Ja tam poszedłem.

 CZĘŚĆ IV - OKUPACJA NIEMIECKA, WYJAZD DO POLSKI

        Potem aresztowali. Przyszedł taki jeden. Jeden z tych. Bo jak było powstanie w Iwieńcu, to nam mówili wszystkim że to w całym kraju powstanie takie. Takie powstanie powstało. A ktoż to wiedział. Bo to tylko w Iwieńcu było takie powstanie. Takie jak w Warszawie podobnie.

W tym czasie żadnej łączności nie było.

        Nu tak, o to chodzi. No i. To po tym powstaniu, policja też cała poszła do partyzantki. Do partyzantki poszli. I prócz tego. Moi, co u mnie pracowali. Ci pracownicy. Niektórzy, to kiedyś byli też w partyzantce. Potem przyszli kiedyś do mnie tam na wieś, znaczy do Kamienia. Przyszli, no to ja wyciągnąłem, jedną miałem taką białą główkę tak zwaną wódki. To była wyborowa wódka. Przedwojenna. Nu i mówię że, tą ofiarowałem, ta wódkę, jak, jak spotkam pierwszych polskich żołnierzy. Że z nimi to wypije. Ale ponieważ wy jesteście już tymi prawie że polskimi patriotami, to z nimi wypiłem tą wódkę. Ale potem przyszedł taki białoruski policjant. Zawołał mnie. Z biura prosto zabrał. I mówi prowadzi mnie do tego, do żandarmerii niemieckiej. Przyprowadził. No i ten, żandarm był taki, który rozstrzeliwał partyzantów rozmaitych. O, ileż on narozstrzeliwał. A jaj, jaj, jaj. Żydów często rozstrzeliwali. No i tego i. Ten mówi że ja strzelałem do Niemców. Jak byli w koszarach Niemcy, to jak było powstanie, to ja strzelałem na tych Niemców. Ja mówię że nic podobnego, ja nie miałem broni. A mówi. Chcesz pan świadków? Nu mówię chce. Wychodzi jeden, który tam mieszkał obok nas, drugi, też obok nas mieszkał i żona jednego takiego. No i wszyscy troje poświadczyli, że ja tak, byłem, szedłem z finką. Tak nazywał się pistolet maszynowy. Szedłem do tego i że tam strzelałem do tych Niemców. A ja mówię. Ja tylko przyszedłem, zabrałem dzieci i żonę i pojechałem na wieś. Bo cóż ja będę robił jak tu już jest. Nie ma tego, organizacji tu. Nu i. Nu to ten Niemiec mówi: chce ja świadka? Chce. Przyszli Ci jak potwierdzili, to on mnie pistoletem mnie tak w głowę jak tu uderzył z tej strony. Jak uderzył. Ja jeszcze zachwiałem się, ale ustałem na nogach. Potem kopnął mnie w brzuch. Ja się przewróciłem. Okulary poleciały. Wszystko. Potem kazał, zabrać jego do podwału, tam do więzienia. Zabrali mnie na dół. Nu i cóż tu. Tylko modliłem się. Więcej, no co ja mogłem zrobić? Co tu można zrobić? Nic. Nu i tego. Do żony napisałem, kartkę, na gazecie. Na gazecie, gazetę miałem i tak miałem u siebie ołówek. Napisałem żeby napisała podanie takiej treści. Potem drugie napisałem jej, kto mnie oskarża. Że ja byłem z nimi z tymi partyzanami. Że ja to tego. Nu i potem jak wzieli mnie na drugi dzień. Przychodzi i woła mnie. A tam akurat była zmiana. Zmiana żandarmów. Był. Przyszedł jeden majster żandarmerii, który był stary, dawniejszy, a przyszedł nowy. I był jeden i drugi. Prócz tego był policji komendant i jeszcze, gospodarczy też był. Zmieniali się akurat w tym czasie. Gospodarcze te Niemcy. Nu i całej tej publiczności, ten powiedział. Że ja właśnie strzelałem do Niemców. Prowadziłem, a mnie zawołał, oficer gospodarczy, taki Roze był tam, nazwisko. Zabrał mnie i puścił mnie żeby ja szedł wolno, i szedł do biura swojego. Mówi, a on mógłby, to znaczy ja mógłbym uciec stąd i pójść na wieś i sprowadzić tutej, tego, tych partyzanów więcej. Nu i tego. Potem podniósł rękę. Heil Hitler. Wszyscy powstali, heil Hitler. Nu i mnie kazali iść do podwału. No a potem. Jak ja napisałem to podanie. Chodziła. Władzia [moja mama Władysława Pietraszkiewicz z domu Mroczyńska] chodziła od domu do domu, żeby podpisali. Każdy się bał. Każdy bał się podpisać. Każdy umizgał się że on nie widział. Tylko Łotyszanka, taka, ojciec jej, był Łotysz. Był taki pijanica wielki, że on już bardzo malutko wypił a już był pijany. Bardzo malutko, miał przepity organizm. No to jego córka tylko 18 lat miała. Ona zeznała że ja, nieprawda, nie szedłem, nie strzelałem, tylko szedłem z dziećmi. Po dziecko szedłem z teczką. Potem teczkę niósł w jednym ręku a drugim ręku niósł dziecko. W jednej ręku teczkę niosłem a w drugim dziecko. No i ja szedłem z tego. Z tej kwatery swojej szedłem do Nowego Dworu, do majątku. Nu ja opowiedziałem jak było tam wtedy, że nieprawdą jest że ten, tam strzelałem. No a potem na drugi dzień, jak się, jak tego wezwali który mnie oskarżał. A wezwali jeszcze tych dwoje świadków to nie mogli przyjść. Jedna urodziła dziecko i nie mogła przyjść. A drugi uciekł na wieś. I też nie mógł przyjść. To był szwagier Andrzejewskiej. Tej naszej. Szwagier. To ten uciekł na wieś. no i potem, ten żandarm, który mnie tak pobił. No to gdzie ja niosłem tą finkę, gdzie ja niosłem? Na dupie niosłem finkę? Ten nie miał już co powiedzieć. Potem zamknęli nas. Jego i mnie zamknęli do jednej celi. Jeszcze noc nocowałem razem z nimi. No i potem pytają się mnie, co ja mówiłem? Co on mówił? Ten, co mówił do mnie? Ten co ze mną był siedział. A ja mówię, że on mówił żeby nam dali po dwadzieścia pięć w tyłek i mybyśmy jeszcze wypili ćwiartkę wspólnie. To powiedziałem że tak mówił. Ale cóż. Ale widzę że Austryjak był jakiś tam. Oficer żandarmów. Pyta się. Czy ja jestem wierzący? Mówie, wierzący jestem. Tak. Katolikiem? Tak. To on mówi ja też jestem katolikiem. No i potem pyta się co ja chcę żeby ze mną zrobili? Czy rozstrzelali? Czy chcę żeby mnie wywieźli na roboty? Czy coś tam jeszcze, trzeciego? Ja mówie. Ja jestem nie winien. Co chce pan, pan oficer zrobić ze mną niech pan robi. Ja nie jestem winien. No więc mówi, nareszcie. Proszę iść, jest pan wolny. Jakaż radość wielka u mnie zapanowała. Władzia stała na korytarzu i czekała. I potem taka była Sosnowska Marysia. Czekała też. Od rana samego czekała, prawie do trzeciej godziny. Czekała, że chciała żeby ją zeznali. Ją spytali się o mnie. To ona by wszystko powiedziała. Nie chcieli przyjąć. Nie chcieli. No ale potem wszystko się wyjaśniło. No jakoś tak. Aha, jak Ci Niemcy mnie aresztowali, to proszę ciebie, ten który rozstrzeliwał, on mieszkał u Młodzińskiego. Tam naprzeciw tego domu gdzie ja mieszkałem. Po drugiej stronie ulicy był dom Młodzińskiego. Wielki duży dom. Ci Niemcy u niego tam mieszkali. Między innymi mieszkał tak samo ten co rozstrzeliwał. I ten Niemiec pyta się tego Młodzińskiego. No powiedz pan czy to prawda, czy nie prawda. Czy on strzelał do Niemców czy nie strzelał? A on mówi. Ja widziałem jak szedł. Powiedział sam o tym. Ja żonie nie napisałem żeby poszła do Młodzińskiego. Ja wiedziałem że Młodziński widział mnie. On mówi. Widziałem jak niósł w jednej ręce teczkę a na drugim ręku niósł dziecko. I tak szedł. A w tamtą stronę jak szedł to ręce w kieszeni trzymał i nic nie niósł. Nu i ten Młodziński mówi tak, że napewno jest nie winien. I to mnie dużo pomógł on. I potem ta jeszcze Łotyszanka też. A Łotysz był bardzo porządny człowiek. On kiedyś prowadził meldunkowy dział w gminie. Ale strasznie pił. On wtedy jak mnie puścili już, przyszedł do mnie i mnie gratulacje składa że ja jakoś wyszedłem. Ja mówie, dzięki pana córce i dzięki niektórym ludziom to wyszedłem. Ja jemu tez wtedy postawiłem wódkę. On razem wypił. A potem po chwili przychodzi do mnie, ten co oskarżał, szwagier tej, Andrzejewskiej. On przyszedł i uklęknął przede mną i mówi. Panie daruj mnie pan. Ja mówie. Panie, ja nie mogie na pana patrzeć. Niech pan wychodzi stąd. Niech pan idzie. Ja pana nie będę skarżył. Ale swołocz był. Namówili go. Popili wódki. Ukrainiec tak narobił.

        A tego co mnie oskarżał to tego posadzili. Jeszcze miesiąc siedział w więzieniu. I potem puścili.

No ale to i tak dziwne jak na Niemców. Bo Niemcy raczej nie robili takich, śledztw dużych czy coś podobnego. Oni po prostu szybko rozstrzeliwali.

        Rozstrzeliwali. Nie ma nawet co mówić. Mnie tylko tak się udało. Bo naprawdę to dużo tam rozstrzeliwali kogo. O joj joj, ileż to było. Na rosyjskich mogiłkach, było wykopany dół taki. Taki duży. I tam zaprowadził, zastrzelił i dalej następnego, następnego. Ten właśnie Niemiec zawsze to robił. A mnie mieli rozstrzelać, czy puścić. Nie wiem. W każdym razie, mnie jeden tam taki był Chmielewski, wyższe wykształcenie miał. Mówił że, że ten Niemiec, jak ma robotę, to znaczy jak rozstrzeliwuje, to jest wesoły. A jak tego, a jak niema tej roboty to jest smutny. A on podobno, jak przyszedł tam po mnie, żeby prowadził na te śledztwo jeszcze, to podobno śpiewał tak. Mówili. Śpiewał. To ja myśle sobie. To już napewno będzie tak. Już będzie po mnie. No i jakoś jednak wyszło że nie stało się. Ciężkie czasy były. Ciężkie bardzo. A jak ciężko było żyć. To na przykład jak ty już byłeś dzieckiem, który chodził i tego. A potem Mirek się urodził.

A tatuś niósł wtedy kogo ? Mnie czy Mirka ?

        Co? Wtedy niosłem Mirka. Ty szedłeś już sam. Obok. Jeszcze Andrzejewską zabraliśmy ze sobą. Też tam poszła z nami [do Kamienia]. I tam nocowała u nas dwie noce, czy coś. Na wsi. A potem przyszła do siebie tutej [do Iwieńca].

        A jak ja tam byłem na wsi, to tam nie mieli co dać jeść. I mąki nie ma i chleba niema. A u mnie na strychu u Andrzejewskiej, [w Wieńcu] to tam było pewnie z dziesięć metrów żyta i tego pszenicy trochę. Więc tam było, ale jak pojechać to zabrać. Prosiłem Wacika, [starszego brata Wacława] pojedź tam, zabierz. On nie pojedzie. Gdzież, powiedział. Żeby oddać się w ręce, tam żeby go zabili. Nie chciał. Nu to ja sam pojechałem. Wziełem jego konika. Pojechałem. A na tych, na takiej strażnicy, gdzie byli, straż pożarnicy. To znaczy straż miejska. To tam policja stała. Nie policja tylko ten. Żandarmi. Tam obserwowali na wszystkie strony. Czy czasami gdzieś nie pokażą się Ci. Partyzani. Ale tym czasem, a ja jechałem. No nie wiem, co może się ze mną stać. Ale trzeba jechać, przecież zboża choć trochę nabrać. Przyjechałem. Zawróciłem wóz. Na tej ulicy. Nie wyjeżdżałem na nowe miasto, a na rogu na ten dom, nasz stał. Gdzie ja mieszkałem. No ja na tej samej ulicy, wąskiej, zakręciłem jakoś. Odsunąłem ten wóz. Pomału odsunąłem. No i tego. Przywiązałem konia, poszłem, nabrałem dwa worki żyta. Jakoś miałem siłę, że mogłem tam z pięć metrów. Nie pięć metrów. Nie, nie, nie. Na pudy było. Pięć pudów mogłem wziąść. Jakoś przyniosłem na wóz. Na drugi dzień zabrali. W domu ojciec zabrał to żyto. Powiózł na młyn do Petryłowicz. A w Petryłowiczach to wiesz tam był Dzierżyński. Miał on swój majątek. Teraz pisał Józef, [bratanek mojego ojca Józef Pietraszkiewicz mieszka w Petryłowiczach ] że czy ja wiem gdzie to jest ? Te Petryłowicze. Czemuż nie ? Byłem tam. Nieraz. Nu i tego. Zawiózł, zemleli i był chleb. Był chleb. Mama upiekła.

Czy z Petryłowicz to jest, ten Giena Czujko ? Tej Romy ?

        Jeszcze kawałek za Petryłowiczami. Czujki tam byli. Też oni mieli młyn. Oni mieli swój młyn. Tam było, na tej rzece pewnie ze cztery młyny. Przecież nikt nie mleł u siebie. U nas tylko były żarna, że można było skręcić trochę. Jak już nie było jak, gdzie pojechać. Adam Dzienis zawsze do nas przynosił, żeby tam mleć sobie. A był wtedy taki głód wielki, że nie było z czego piec wogle chleba. To ten Adam Dzienis przychodzi do nas, mówi. Dzięcieliny białej niech narwie. I proszę wysuszyć to dobrze. Zemleć ją w tym, dodacie trochę zboża. I tego. I mówi. Taki pierwszorzędny chleb, biały taki wychodzi. A niektórzy lipy liście rwali. Też żeby suszyli i też. Ale jak to liście jeść? Albo, miękinie tak zwaną. Plewy gryczane. To, gryczane plewy my dodawali często do tego, do chleba.

A dlaczego to się nazywało Młynki? Tam też były młyny ?

        Tam były dwa młyny. Młyn był tam gdzie Żyłkiewicze mieszkali. To tam był młyn, czesalnia i sieczkarnia. Sieczke rżnęli. To tam dużo było zawsze. Ludzi było pełno. A w czesalni, do tej wełny czesania. Owczej. Była kolejka tam. Trzeba było pójść i zająć miejsce, żeby tego, żeby wyczesać wełnę. A tu u nas był chyba ten dziadek mój Marcin [Marcin Żyłkiewicz dziadek ojca ze strony matki] się nazywał. Był. To chyba ten miał jeszcze młyn. Jakiś. Też mama nasza pochodziła z Żyłkiewiczów. Także to była kiedyś rodzina. To już, trzecie, czwarte pokolenie, czy już dalsze. Bo jak by była bliska rodzina, to mogłoby się odbić na dzieciach. Przecież jak Wicek [Wincenty Żyłkiewicz po wojbue mieszkał w Czerniawie Zdroju] z Jadzią [Jadwiga najmłodsza siostra ojca ma obecnie 90 lat] się ożenił, to też mogło być tak że, dzieci mogłyby być tam jakieś ułomne, czy coś takiego. Ale nic nie było złego. To znaczy że to dalsze pokrewieństwo. A Kazik brat, tego. Brat stryjeczny Wicka, to się ożenił z Marylą. Siostrą moją. A potem, wiesz jak pojechał gdzieś tam na puszcze. Pojechał, nie wiem po co. Po drzewa czy po coś. W każdym razie. Widzi że jest pusty dom. Puste gospodarstwo. To tam z tego gospodarstwa, deski, coś takiego, brał. Wszystko brał. Brał na wóz. A przyszedł właściciel. Czy właściciel może widział to. Zastrzelił Kazika. A on był z swoim synem. Był. Takim małym. No i ten synek przyjechał do domu i przywózł ojca. Zabitego. I potem Maryli, Maryli było już nieźle. Bo tego. Bo ona dostała emeryture po mężu. Bo męża zabili, tam, partyzani. To tak jak i Niemcy. No to. To tego. To Rosjanie to uznali, jakoś tam, że emeryture większą dali. Jak Maniuś miał dwadzieścia złotych emerytury. Czy rubli. To ona miała pięćdziesiąt. To już ona mogła tam jakoś żyć. Ale też jej było ciężko. Co tu mówić.

Już drugi raz nie wyszła za nikogo ?

        Nie, nie. Ona miała dwoje dzieci po mężu. To znaczy jego żona Kazika umarła. I on się ożenił jako wdowiec. Ożenił się. No ale te dzieciaki były posłuszne. Co mama powiedziała, to. Taka sama była mama jak i rodzona mama. A dzieci były bardzo przywiązane do niej. Tak kochały tą swoją matkę. Potem jak już wyszły za mąż. Ta dziewczynka. On też się ożenił. To jak przyjechali to byli bardzo posłuszni. Maryla była spokojna kobita. Nie awanturowała się z nikim.

        A Maniuś nauczył mnie też wiele piosenek. To znaczy on śpiewał a ja słuchałem i się uczyłem. On strasznie lubił pisać. Jeszcze do wojska nie szedł. Znalazł jakiś ołówek lub pióro, to zaraz siadał i zaczynał pisać. Choćby coś.

        A wiesz jak ten mały się urodził, to znaczy Mirek. My chcieliśmy żeby była córka. Ja dzwonie od siebie z Patriebsojuza, do szpitala. Jak tam. Co się urodziło? Malczik. Ale potem było dobrze bo wy obydwaj jakoś zgodnie żyli. Cały czas dobrze. Dobrze było że było tych dwoje dzieci akurat.

         Jak ja pracowałem w Iwieńcu w Rajzachodkantorie, to tam był taki Szewczyk, który był dyrektorem. To on straszny pijanica. Okropnie. On nie było dnia żeby nie był zapity. No i tego. No i ja tam raz przychodzę a on kombinował z taką sprzątaczką. Stara kobita a on kombinował rozmaite rzeczy. To wtedy taki był zły że ja ich naszedłem. Ja wcześnie przychodziłem do pracy. No i jak jechaliśmy raz do Mińska. No to tego Hołołoba brat, on też jechał razem z nami. I im gdzieś tam jakaś skórka zginęła. Oni wieźli jakąś tam skórę do Mińska. No a my wieźliśmy wtedy spirytus. Wszyscy wieźli spirytus. Znaczy beczki całe. To tam trzeba było wieźć do rektyfikacji czy coś takiego. No i potem ten Szewczyk, że Maniuś ukradł jemu skórkę. No szukajcie. Ależ to był niedobry człowiek. A ten, brat tego Hołołoba, co był kolega, to ten był zły strasznie na mnie i na Maniusia. Bo my kiedyś ryby tam złapaliśmy. Były stawy rybne a za stawami była taka dolinka. Jak była powódź. To szczupaków naszło, tych rybek malutkich bardzo dużo do tego też. I ja wiedziałem że są tam szczupaki. Bo tam potem już wysychać zaczęło. Jeszcze mnie, jeszcze mnie wody, a potem to tak już było gęsto tych ryb, że fruwały wszystkie w powietrzu. Więc ja Maniusiowi mówię, chodźmy tam w nocy i złapiemy te ryby. Mieliśmy sieć. Przychodzimy, nabraliśmy tych ryb. No i Maniuś na drugi dzień zaniósł. Przedtem naleliśmy do wanny wody i położyliśmy tam ryby. A to nie dobrze zrobiliśmy, bo trzeba pozostawić jak były takie uśnięte, to trzeba je było takie wieźć do sprzedaży. A jak one były w wodzie, to oskrzela zrobiły się białe. I tak wszystko jedno jakby były zdechłe. No i nie chcieli kupić. Ale w końcu ktoś tam kupił, jeden. Potem ten Walka, ten Hołołob, ten brat tego, przyszedł rano i zobaczył że tych ryb nie ma. Że tu były wytrząsane sieci. To on poszedł do Iwieńca, żeby się dowiedzieć, kto tu przyniesie ryby do sprzedaży. No i jakoś się tam dowiedział, że Maniuś przynosił. No i potem on był zły dlatego na nas, bo on mówi że on hodował te ryby. To były na serwitucie. Serwitut to był taki udział mieszkańców. Mogli tam krowy paść. To był serwitut. To znaczy niby była mieszkańców ta ziemia. A on miał na tym, jezioro i on jezior tych pilnował. Domek był postawiony i on tylko stawów pilnował a te to co go obchodziły. My to tłumaczyliśmy z Maniusiem. No i jak jechaliśmy do tego Mińska to strasznie było, jak on się awanturował.  Potem Szewczyk jak się zapił, tam do organistego zajechaliśmy. Potem od tego organistego pili wódkę i pili.  I byli wszyscy popici. Potem kierowcy przyjechali. Ja nie wiem kto zamawiał tych kierowców. W każdym razie ja jechałem z jednym kierowcą. Jechałem z tą beczką pełną tego spirytusu. A ten kierowca był pijany też.  I dojeżdżamy do szlabanu, przy kolei. Szlaban przy dojeżdżaniu był zamknięty a on z rozpędu wjechał na szlaban, złamała szlaban i wjechał aż na tory. Co tu robić o jej. Odrazu przyszedł Niemiec. Najpierw ściągneli ten samochód z torów na bok. A to było trochę z górki. Ściągneli, postawili. Chodź pan tu do nas. Jak poszedł, to tak zbili mocno. Po twarzy, wszędzie, gumą. Tak go zbili. On przychodzi, mówi. Ależ ja dostałem. I powiedział żeby nie odjeżdżał. Niech tam stoi ten samochód. Idzie jakiś Minszczanin, z Mińska i mówi. Uciekaj pan ile tylko można. Uciekaj pan stąd bo cie zastrzelą. No to on spuścił tego z hamulca, samochód trochę się potoczył, zapalił i pomknęliśmy prosto na miejsce gdzie to trzeba było zawieźć. No a przecież tam mogło by być strasznie. Ja naprawdę nie wiedziałem co robić. Niemcy tam zabiliby wszystkich nas. Mnie też bo ja konwojowałem.

Tatuś tak opowiada, że wszyscy pili. No jak tatuś w tym środowisku dawał sobie radę? Też tatuś wypił trochę więcej czasem ?

        Troche może czasem wypiłem. Ale więcej to nie. Ja tylko tyle co mogłem. Znaczy dwa, trzy kieliszki najwyżej. Nie nie mogłem dużo pić. Ale środowisko, to nie wszyscy byli już tak zapici, ale dużo takich że pili dużo wódki. Jak był gość to była okazja i wódkę postawili. Nic innego nie stawiali. Nie dbali o to czy będzie zakąska jaka, czy nie. Tylko wódkę. Były ogórki, to przynieśli ogórki i zagryzajcie sobie chlebem i co to kogo obchodziło. Ale wódka to musiała być. I to gdzieby nie poszedł. To był poczęstunek najważniejszy.

A tatuś kiedyś zaczął wspominać o Pawle, o Polu [Paweł Pietraszkiewicz starszy brat mojego ojca] trochę coś. Jak on był w wojsku ?

        A ja opowiem, opowiem. Dobrze miał. Dobrze miał w wojsku. Bo tego. Nu i tego. On jak chodził z tym. Był agentem, tym, komiwojażerem. On robił zamówienia i pobierał pieniądze. Pierwszą ratę on pobrał, to były dla niego pieniądze. A zamówienia napisał na całą encyklopedię. Ten ktoś prenumerował i potem przychodziły egzemplarze. I to potem już tego. Potem już, to już ten płacił kto zamówił.  Nu prócz tego to. Paweł jeszcze był. Kiedyś był w Kulu. W majątku Kulu. Był pisarzem tak zwanym. Tak zwanym pisarzem majątkowym. To znaczy pisarz majątkowy, to nie koniecznie że on pisać musiał. Zarządzał. I parobkami zarządzał. Wszystkim innym. Także tego. I klucze miał od wszystkiego. I wszystko. Nu i jak ja tam pojechałem. Kiedyś. Do niego. To on pszczoły podglądał. A on bardzo lubił pszczoły. Nu i tego. To miodu już tyle jadłem, że nie mogłem jeść. On mówi, że dużo nie zjesz. Śmiało możesz jeść. Dużo nie zjesz miodu. Rzeczywiście, gorzki już potem się robił. Już przesyt jest.

A Kul to daleko od Kamienia ?

        Niedaleko. Dziesięć kilometrów. Bo najpierw są trzy Ciesnowy. Ciesnowa mińkowska, tam gdzie był, ten Piotruś Kołosowski. Ale przez nią nie jechało się do Kula. A była ta. Ciesnowa tak zwana. Jakoż tak? Pierwsza, druga i trzecia. I trzy Ciesnowy były tam. No a Paweł potem stamtąd dostał się do tego. Do Podweryszek. Podweryszki były między Wilnem a Lidą. Nu i. Tam był grób, w Wieniakoniach, grób Maryli Wereszczakówny. Tej, które, za którą Mickiewicz asystował mocno. Paweł tam mnie poprowadził. Mówi chodź pokaże Ci coś. Przyprowadza. Zielony, porosły grób. Zielonym meszkiem. No i pokazuje. Czytaj. Przeczytałem. Maryla Wereszczakówna. I mówi. To jest ta właśnie co była Mickiewicza.

No on ładny wiersz przecież do niej napisał.

        Tak, tak. No ja przecież pamiętam ten wiersz. On tam dużo. Dużo pisał o tej Maryli.

To znaczy, że Paweł w domu to mało przebywał raczej ?

        Mało. Nu i tam. Wiesz co jakby on był w domu, to ja nie wiem. Jego by aresztowali. Wywieźli by Rosjanie. Wywieźli. Ale jak on nie był. Bo on był na policji zarejestrowany. Że tam robił wódkę. Że to, że przesłuchiwali Go. No to już, to już było wystarczyło. To już wystarczyło. Na przykład Antek Żyłkiewicz, tego Kazika brat, tego Maryli męża. To jego wywieźli i już nie wrócił. A żona jego wróciła do Szczecina.

        Nu i tego. I. Co ja chciałem powiedzieć. Nu i Paweł, jak w tych Podweryszkach był. To ja pojechałem do niego na urlop. Tak jechałem. Zajechałem do niego. No to tego. Ta jego żona. Wanda. Była bardzo ładna i miła. Naprawdę i to taka że wprost bajka. Jeszcze nie był żonaty wtedy. Ale on już tam z nią mieszkał. Co tam mówić. To co to już wiadomo że tak było.

A co Paweł miał skończone ?

        Paweł? Siedem klas szkoły, Szkołe rolniczą, kurs mleczarski. I on kurs mleczarski jak. tego, jak skończył, to potem pracował nad Uszą. Jak to się nazywa? Zapomniałem. Tam. Pracował, to w prywatnym takim tym. To on zawsze mówił, że ser żółty, to jak jest z łezką. To znaczy rozkroisz go i takie dziureczki są. Nie zaduże. I tam jest soli troszeczkie. To jest oznaka, że był solony. To jest z łezką. To mówi. To jest ser naprawdę dobry. I jak ja kiedyś w Wilnie byłem. I w Wilnie, tam na kursie lniarskim byłem. On mnie przysłał główkie tego sera. Z tej Uszy. To była moja najlepsza podpora. No bo to. No przecież, naprawdę to było ciężko mnie tam przeżyć. Bo cóż ja dostałem troche z tego, z gminy. Z gminy w Iwieńcu dostałem troche pieniędzy zaległych. A więcej nie było. Gdzież ja miałem, co zrobić? Mieszkałem z Sosnowskim razem. Z Bilików Sosnowski był, taki. Żonaty, już starszy człowiek. I z tym Sosnowskim razem mieszkaliśmy. Na jednym mieszkaniu. A tam była dziewczyna taka. Z nią miałem zdjęcie jeszcze kiedyś. Na sianku tak. W albumie było chyba. Pryka był, Soczewka był. Nie. Nie, nie Soczewka, inaczej się nazywał. I tego. I ja byłem. I ona była. I jak tam gdzieś, ktoś się chciał dobrać do niej, to ona krzyczała że ona ma miesiączkie. A. A ten. A dyrektor. Bo ona pracowała w tym. W jak się nazywa? W Radiowych zakładach, które w Wilnie były. A potem wywieźli do Mińska. Zrobili że to Mińsk, czy Białoruś. I wywieźli wszystkich pracowników. I wszystko z Wilna wywieźli. Bo w Rosji nie było jeszcze zakładów. To jest Elektrit, nazywał się.

To radia produkowali ?

        Tak. Radia produkowali w Wilnie. Dobre były radia. Nu i ona pracowała. I z dyrektorem to ona też tak. To znaczy gospodyni, gdzie my mieszkaliśmy, córka. Gdzie my mieszkaliśmy w tym. Na Pohulance 2. Tam my dostawaliśmy obiady od niej. Ona robiła takie obiady, że kładła do zupy taki kotlet jeden. Nu i to było mięso. No a jak nam było za mało, to szliśmy do tego, do sióstr zakonnych. I tam dostawaliśmy za siedemdziesiąt groszy. Dostawalismy obiad. Dobry był obiad. Jaki dobry? Taki sam jak i tu, ale można było powiedzieć że dobry. No bo smaczny był, zupa, i tak samo w zupie był kotlet. No ale wszystko jedno, ale chodziliśmy jak byliśmy w Wilnie to chodziliśmy do Rewii. Musieliśmy iść. Rewia to był teatr taki. Teatr.

        Ale Pol to był odważny. Oj. Ja nie wiem. Jak przeszedł do Szczuczyna. To on zaangażował się w Zahodzierno. Znaczy za Sowieckich czasów. To on jak zaczął tam handlować. To odrazu wóz. Wóz przywiózł do siebie tych, zboża. Przywiózł i już. Wysypał. A Paweł jakoś tam zaradził. Zaradził jakoś. Bo jak tam zdawali zboże to on tam, troche oszukał, czy coś tego. Nie wiem. W każdym razie lubił zaryzykować. Nu lubił. A on w Szczuczynie przyszedł i na moje mieszkanie tam, gdzie ja mieszkałem. To on tam zaczął mieszkać. A ja już stamtąd wyjechałem. Nie mogłem być dłużej. Nie mogłem wytrzymać. Bo tam żydzi opanowali. Żydzi. Naprawdę. Tę Spółdzielnię Rolniczo - handlową, gdzie ja pracowałem. Potem to zrobili Rajpatriebsojuz, no i żydzi opanowali. Bo tego. Już na Głównego księgowego, to już tam się uszykował, jakiś inny żyd. I potem ożenił się on, z tą z Polką. Normalnie z Polką ożenił się. Nu i tego. Nu już on zaangażował się na Głównego księgowego. A ja miałem wykańczać tylko ten stary rok. To ja tam. Cholera z nim. Z starym rokiem będę się męczył. Poszedłem do Kotowa. Kotow był taki priedsiedatiel Rajpatriebsojuza, nu i poprosiłem jego żeby mnie wypisał sprawkie. On napisał. I ja wyjechałem. A młyn był w Szczuczynie. To młyna ten kierownik, no tak chciał, żeby ja tam został. Żeby ja tam do niego przyszedł i tego. Ja mówie. Ja na młynarstwie nie znam się. Mówie. On na to. Niech pan nie opowiada. Ja znam pana dobrze. Znam pana, że pan dobry jest księgowy i pan będzie u mnie pracował. Ale cóż z tego. Jak ja już wyjeżdżałem. To już nie ma co. już postanowiłem jechać. Jeszcze wiesz co? Przed odjazdem, z tego, ze Szczuczyna. Był taki jakiś tam wozak. Że mnie odwoził z tego, z Szczuczyna. On przyszedł i ja postawiłem. Nie wiedziałem że stała benzyna w tym, w butelce. A myślałem że to wódka. Bo ja wódkie tam miałem. Nalałem kieliszek a on wychylił. O jej. cóż to wtedy było. Ale jakoś tam przeżył. A co ja chciałem mówić. A potem. No ta ja tam w Podweryszkach tam jak byłem. To. Tego to.  Z Wandą [żona Pawła Pietraszkiewicz z domu Tchórznicka] zrobiłem zdjęcie. Tam za sadem tak. Też było kiedyś w albumie. Teraz już nie widzę tego. A tego. A jak jechałem w tamta strone, do Pola jeszcze. Jak jechałem. To zajechałem do Werenowa. Tam pracował Kołosowski. No to ja tam zaczełem. Też on składał rowery. Bo on kupował częściami i składał i potem sprzedawał. Jemu opłacało się to dużo lepiej niż. On pracował w Spółdzielni. Też spożywców. No i ja tam przyszedłem i tak zapoznałem się z towarami i cenami i zaczełem sprzedawać tam. Wszystko. A dziewczęta jak przyszły. Jedna przyszła, druga przyszła. Był człowiek młody. No przecież wyglądał nieźle. No to zaczęli przychodzić. Coraz więcej przychodzić zaczęło. A ja tak. A może to, może to, może tamto, a może jeszcze co innego. Tak że zachęcałem każdą z nich, żeby tam coś u mnie kupiły. I kupowali.

A tatuś to Kołosowskiego poznał gdzie ?

        No w szkole. Chodziliśmy razem do szkoły. Do Kamienia do szkoły. On był z tamtych stron. Z Ciesnowy pochodził. Tam gdzie była Ta, Halina zamężna. W tej samej wsi. Jego pobili partyzani, bardzo pobili. Za to że on tam, na Stalina. Nie on, nic tam nie mówił na Stalina, ale był ze Stalinem zeszyt, był. Na okładce był Stalin. A tam ktoś porysował to wszystko. Jakżeż to można było na Stalinie tak robić. Partyzani jak zaczęli Go bić. O jej, jej, jej. Zbili tak mocno po głowie, i on dlatego dostał raka potem. Raka głowy dostał.

A wujek Wicek opowiadał nam dość często jak z Pawłem w łaźni bywał, to że Pol w jednym to był dobry. Mówi, w brzuch mnie wziął i uderzył. To ile razy byliśmy u wujka, to po lepszej kolacji zawsze to opowiadał. 

        No ja wiem. No wiadomo że tak. No to on opowiadał. A Augustyn Reut, jak tylko przyszli do łaźni, to on mówi. Słuchaj Paweł, .......Ty musisz jechać u horod, budzisz żyt’, tak. Niczego Ci nie będzie brakowało........ Ciągle to mówił. A dworskie dziewczyny to za nim mocno się uganiały. Przystojny był. Tylko potem już na ostatku, on jak w wojsku był to coś mu się tam stało. Nie wiem. Ale on już miał potem suchszą, cieńszą jedną nogę. I on jak szedł, to trochę kulał. Ale bez laski chodził, bez niczego. A z niego śmieli się, dziewczęta, co tam kiedyś chodzili z nim do szkoły, jeszcze do Iwieńca chodzili. To tego. Mówili że on pewnie na jedną nogawkę przełożył i dlatego kuleje. Taka Kozłowska, ona przyjechała razem z nami tutej do Polski. Przyjechała.

        A tam był prócz tego. Oj dużo poumierało już. Tam był Smolski. Taki. On kiedyś chodził do szkoły razem, jak ja do Iwieńca chodziłem. Trochę tam chodziłem, ale nie skończyłem w Iwieńcu. No to on był kulawy na jedną nogę. Taką podkurczona miał nogę. Z laską chodził. I potem jak już tego. Jak już byli bolszewicy, no to on też tam gdzieś był nieraz. Gdzieś tam jakimś księgowym. Trzeba było iść gdzieś tam. Przewrócił się i jeszcze ta nogę, swoją złamał jeszcze w dwóch miejscach. Tą swoją nogę co już kulał na nią. A potem zmarł. No a ten Siepracki to też umarł. Na raka. On wyjechał potem ze szkoły. Od nas. Wyjechał . A potem zmarł.

Tatuś mówił mi niedawno że Wacik [Wacław Pietraszkiewicz najstarsz brat ojca] to był białogwardzistą ? To znaczy że on był w carskiej armii ?

        Nie. On był w polskim. Polskim partyzanem był. W Biełych tak zwanych. A potem ja raz przychodzę do drynki do tej. Stodoła była taka Maniusia. Teraz już Wacika. Ja tak patrze. Coś tam było nalane. Co to może być? Ja tak przyglądam się co to może być? A Wacik tam na strychu. Z tego. Zakaszlał. Ja patrze a tu on. A ja myślałem że on w wojsku jest. Bo on szedł do armii. Do rosyjskiej szedł. Za bolszewików szedł. Ale nie poszedł do wojska. Nie.  Poszli do lasu. A po wojnie to już jakoś tam wyszło. Dał sobie rade. Po wojnie to Polacy byli. W dwudziestym roku.  Po czterdziestym piątym to on w polskim wojsku był. W Łodzi służył przecież. On śpiewał.

                         Pasliednij, noniecznyj dzinoczek.,

                        Hulaju s wami ja druzja,

                        A zawtra rana, czut’ swietoczek

                        Zapłaczet wsia maja siemja.

                                   Zapłaczut’ bratia mai, siostry,

                                   zapłaczet mat’ maja, otiec,

                                   nu iszczo zapłaczet dorogaja,

                                   s katoriej tri hoda guliał.

                        Kaliaska bystro podkatiłas’

                        Dokoła doma mojeho,

                        W kaliasce starszyje kryczali

                        Hotowtie syna swojeho.

                                   Kriestijanskij syn dawno hatow,

        Może teraz troche o naszym przyjeździe do Polski w czterdziestym piątym roku. Jak wyjeżdżałem już nie daleko przed wyjazdem moim, przychodzi z NKHB, to już jak drugi raz przyszli Rosjanie. To już Niemcy odeszli. NKHB to jest Narodnyj Kamisariat Hosudarstwiennoj Bezopastnosti. Czyli Urząd Bezpieczeństwa. A NKWD było inne. No to mnie przychodzi i woła żeby za mną iść. I jak szliśmy do niego na przesłuchanie. Ja nie wiedziałem gdzie on mnie prowadzi. Wziął mnie prosto z kantory tej, Rajzahodkantory. Znaczy tam gdzie ja pracowałem. Najpierw z priedsiedatielom moim porozmawiał, że on mnie zabierać będzie. A jak szliśmy, on pyta się jak ze zdarowiem jestem. Ja mówie, no jak pan widzi. Nie jestem taki zdrów mocno. On mówi, szkoda mnie pana. A pan żonę kocha? Bardzo kocham. A dzieci? Bardzo kocham. Ile pan ma dzieci? Dwoje. Nic po za tym nie mówił. Potem przyprowadził do siebie, usiadł i pisać zaczął. Pisał, pisał. Wyjmuj pan co pan ma w kieszeniach. Ja wyjąłem wszystko co mam. Miałem prócz tego śledzie, miałem cukier. Dostałem tak zwany pajok. A pajok był nas jako starszych i głównych księgowych, to był pajok sowpartaktiwa. Taki łarok był, znaczy się sklepik taki był, gdzie tam sprzedawali to. A inni  to gdzieś tam indziej zaopatrywali się. I tam nie było tych śledzi, cukru. A on do innego kolego swojego mówi. Smatri widzisz jaki współpracownik? On jeszczo dostaje taki pajok. Ja mówie, no bo nam starszym i głównym księgowym przysługuje. Ja tam sam nie wymyśliłem tego. Ty mierzawiec, zaczął mnie przeklinać rozmaicie. Bo on najpierw się pytał kogo ja znam z tych którzy są aresztowani. Kogo ja znam? No znałem. A Cieślaka zna pan? No znam bo on pracował razem z nami. Znaczy pracował razem za niemieckich czasów. A jak on odnosił się do nas? Normalnie, ani ja z nim nie miałem przetargów ani nic nie miałem z nim. No wiesz co to pójdziesz pan do sklepu gdzie sprzedawał, tam nauczyciel był, taki Morawski. Pójdziesz i pan się spytasz jak on tam słucha radia czy nie słucha? Bo im chodziło o to. Kto słucha radia? Takie trzy pytania dali. Kto jest za tym żeby tam Polska była? I jeszcze jakieś trzecie pytanie, już nie pamiętam. Na te trzy pytania musiałem mu odpowiedzieć. Ale ja u nikogo nic się nie dowiaduje. Ja tylko idę do pracy i z pracy przychodzę do domu. Nic więcej. No to przyjdziesz pan za tri dnia. Pomnij że tylko musisz priwiezti nam swidienije. No gdzie ja tam pójdę do niego. Po co ja pójdę do niego? Przecież ja nigdy nie chodziłem do tego jego sklepu. No więc przychodzę za trzy dni. On pyta. Przynósł? Nic nie przyniosłem. Ach ty mierzawiec, ty sukinsyn, rozmaite. Z błotem zmieszał mnie po rosyjsku tak że tego. Nu pomnij, prijdiesz za diesiat’ dniej. I pomniej że jak nie priniesiosz to pójdziesz na podwał. Ty jesteś słabego zdrowia. Tam ty się wykończysz. No ja potem jak po dziesięciu dniach kazali przyjść, poszedłem do spowiedzi do księdza, wyspowiadałem się i mówię co tu robić. Ksiądz nie mógł naprawdę nic poradzić. Nie wiedział co poradzić. Musisz się jakoś wytłumaczyć. Nu i wtedy zapisałem się odrazu do Polski na wyjazd. Odrazu zapisałem się. A u mnie pracowała taka Matusewiczówna. Taka młoda, przystojna była taka. Mięsiwo same jak to się mówi. I do niej przychodził ten z NKHB. Sobie odwiedzał ją od czasu do czasu. I tam jeszcze inny jakiś przychodził. To ona wiedziała. Kiedy przyjedzie a kiedy nie przyjedzie. Kiedy będzie w domu a kiedy nie będzie w domu. On wyjechał gdzieś tam do Rakowa. No to ja w tym czasie już nie poszedłem wcale. Ja niby poszedłem do tego zapytałem się czy jest? Oni mówią niema jego. A wiesz w międzyczasie jak miałem iść do NKHB to zawołali mnie też z NKWD. I ten z NKWD pyta się mnie o Cieślaka, o Żywienia o tych innych. A skąd ja wiem co oni. Nie wiem nic. Ale po moim podpisie mógł jeszcze dopisać masę rozmaitych rzeczy. Bo w każdym razie ten Cieślak jak wrócił z więzienia, już po dziesięciu latach, jak wrócił tu do Polski to przyczepił się do Kołosowskiego. Że Kołosowski jego oskarżył. A Kołosowski mówi że to nieprawda, ja pana nie oskarżałem, nic nie mówiłem na pana. Takie przejścia były.

Dopisek własny

Wyjeżdżając z Kamienia ojciec otrzymał oświadczenie
napisane przez jego brata Mariana
(czasem używał imienia Marcin):

Dnia czwartego marca tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, Ja niżej podpisany Marcin Pietraszkiewicz syna Jana, zamieszkały w Kamieniu Młynkach, Sielsowietu Kamień, Rejonu Iwienieckiego, niniejszym oświadczam że w razie powrotu do Kamienia Młynków brata Józefa Pietraszkiewicza, albo jego żony Władysławy, względnie synów Ryszarda i Mirosława, obowiązuję się dobrowolnie odstąpić połowę, a w razie powrotu brata Pawła jedną trzecią części opisanej testamentem z dnia 4 marca 1945 roku ojcem Janem Pietraszkiewiczem, łąki położonej w uroczysku „Arandowszczyna” w ilości ogólnej jedna dziesięcina 829 sążni kwadratowych. Oświadczenie niniejsze składam w obecności świadków, którzy w tymże dniu podpisali na wyżej wspomnianym testamencie. 1) Kołosowskiego Piotra s Feliksa zamieszkałego w Iwieńcu, 2) Czaińskiej Marji c Józefa zamieszkałej w Iwieńcu i 3) Andrzejewskiej Heleny c Władysława zamieszkałej w Iwieńcu oraz ojca Jana Pietraszkiewicza.

Dokument został podpisany przez Mariana Pietraszkiewicza, wymienionych świadków oraz dziadka Jana Pietraszkiewicza. (w podpisie dziadka są trzy krzyżyki i zapis „własnoręczne znaki Jana Pietraszkiewicza, za niepiśmiennego podpisałego).

         No jak przyjechałem z tamtąd, przyjechałem na PUR do Łowicza. No cóż tu robić w Łowiczu? Łowiczanie nieżyczliwi ludzie są. Bardzo. U nich tam nigdy wojny nie było. Oni nie znali co to wojna. Akurat tam w łowickim. I oni sami o sobie mówili, ci Łowiczanie. Mówili że nasz naród nie jest dobry. Nigdy nie zaproszą tak żeby to bez przyczyny poprosili na obiad czy coś takiego. Nigdy. No to ja stamtąd chciałem wyjechać. Ale gdzie tu jechać? Nu myślę sobie jedzie do Włocławka pociąg, to usiadłem pojechałem. Tu do Włocławka przyjechałem. Poszedłem do komendanta Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Więc on mnie podał gdzie są gospodarstwa poniemieckie. Jest tam gdzieś koło Boniewa. Jest tam gospodarstwo. Pojechałem . Też tam byłem. A pytam czy tu za Wisłą niema gdzieś? On mówi. Tu są też gospodarstwa. No więc przyszliśmy tu. Ja i Oracz przyszliśmy tu i zaczęliśmy szperać, gdzie tu jest jakie gospodarstwo? I Dąbrowski jeszcze się też do nas doczepił. Dąbrowski to był teść Sawki. Nu i. Przyszliśmy tu, szukaliśmy. Ja to uczepiłem się tego gospodarstwa po Izbrancie. Po Izbrancie gospodarstwo było 3 hektary ziemi. myślę sobie. Wystarczy mnie te 3 hektary. Nie trzeba mnie więcej. A ja stamtąd opis wzięłem to wiesz co. Opis gospodarstwa jakie tam zostawiłem. A tam zostawiłem to co najgorsze. No bo przecież co ja tam będę zabierał Maniusiowi i wypisywał. Ja nie wiedziałem że tak się skończy że nikt nie będzie dochodził i nie dochodzi do dzisiejszego dnia co tam zostawili ludzie. Nu i tu jak przyjechałem, więc tu szukaliśmy tego. Ja mówię do tego. Przyszedłem do inspektora tego tam PURU i mówię. Proszę pana ja znalazłem sobie gospodarstwo może po Izbrancie Niemcu. No proszę bardzo. Niech pan idzie tam, niech pan weźmie milicjanta. No co. Wzięłem milicjanta i przyszedłem tu zobaczyć. A oni już wiedzieli, Ci, co tu mieszkali wiedzieli że tu przyjadą repatryjanci to oni będą mieli prawo. Tak że jak tu się zgłosiłem do tego Zalewskiego, no to on wiedział o tym że on tu nie zostanie, tylko musi mnie ustąpić. Pytam się co tu zostawiają Niemcy. Oni mówili że cztery metry zboża ma, ale zboża nie widziałem wcale. Nigdy nie dali mnie tego zboża. Że tu są kartofle, trochę jest jeszcze zeszłorocznych. A ja na wiosnę tu przyjechałem, w marcu tu byliśmy. Piętnastego marca ładowaliśmy się w Stołpcach. Nu i tu potem. Potem jak już się oni zorientowali, że nie chcieli nas wpuścić tutej. Wychodzę tam. Zostawiłem pięć rubli, a te pięć rubli to miałem jak sprzedałem krowę, zamieniłem na świnię a świnię wzięła Hołołobowa, tego tam gdzie Gienia była. Nu i ona mnie zapłaciła, nie pamiętam, dwadzieścia rubli czy dwadzieścia pięć rubli za tego świniaka. Nu przychodzę do tego i położyłem mu pięć rubli na biurko. On odrazu przykrył to. Potem zadzwonił do komendanta tu na Dolnym, tu był posterunek też, żeby mnie dali dwóch milicjantów i niech wprowadzają mnie. My przychodzimy. Nie chcą wpuścić. A to ten milicjant jeden mówi. Proszę wnosić wszystko. Proszę wnosić na kupę i już. Jak my z Władzią zaczęliśmy tu wnosić, bo tu i furman był jeszcze razem. A przejeżdżaliśmy promem wtedy. Nu jak zaczęliśmy wnosić swoje, widzą oni że nie przelewki, to Zalewscy przenieśli się tutej do tej kuchni i tam po drugiej stronie, gdzie Stasińscy mieszkają. A tu mieszkał syn tej Zalewskiej, najstarszy. Stasio czy jak on się nazywał. A ten Stasio to był moim przyjacielem jak gdyby, odrazu jak to mieszkaliśmy. Bo on był nastawiony źle przez żonę do swoich rodziców. No to sprowadziliśmy się tutej. I myśmy tu już zamieszkali na stałe.

        I tak zakończył się mój etap wędrówek a rozpoczął etap pracy, urządzania się i tego wszystkiego co się nazywa codziennym normalnym, szarym życiem.

Mieliśmy z tatą jeszcze dalsze plany rozszerzenia tych zapisów, ale nieubłagane przeznaczenie pokrzyżowało te zamiary.  W dniu 1 stycznia 1997 r. w godzinach południowych tatuś zakończył swoje może jeszcze nie dość długie  [85 lat] ale uczciwe, solidne i pracowite życie. Zanotował  syn Rysiek, email: peryk@wp.pl