PIELGRZYM nr 25-27, czerwiec-październik1988 r.,
Pielgrzym : czasopismo katolików polskich =
The Pilgrim : polish catholic magazine /
Polsko-Kanadyjska Grupa Katolicka ;
red. nacz. Tadeusz Wielgolawski.
ISSN 0846-622X
ks. mjr mgr Mieczysław Suwała ps. „Oro"
Kapelan Oddziałów Leśnych AK

„Boże, coś Polskę" w Puszczy Nalibockiej

    Pod koniec sierpnia 1939 roku listonosz wręczył mi na plebanii w Szereszewie list polecony. Ks. bp Kazimierz Bukraba, mój ordynariusz, przysłał mi nominację na wikarego w parafii Derewno i pismo osobiste, polecające mi jak najszybsze objęcie nowej placówki duszpasterskiej. W drodze na nową parafię zatrzymałem się w Stołpcach i tu zastał mnie wybuch wojny.

    Następnego dnia znalazłem się na szosie prowadzącej do Derewna. Jechałem starą, skrzypiąca dorożką, zaprzęgniętą w bardzo chudego i zmęczonego konia. Wiózł mnie stary Żyd, o siwej, długiej brodzie, w czarnej, aksamitnej jarmułce na głowie, połatanym i brudnym chałacie. Ten wehikuł na stołpeckiej drodze musiał bardzo śmiesznie wyglądać, skoro mijające nas grupy żołnierzy na nasz widok zatrzymywały się, a mijane dzieci śmiały się i klaskały w ręce.

      Moja podróż do Derewna po kamienistej drodze wlokła się i wydłużała w nieskończoność. Mijaliśmy  małe wioski o szarym i smutnym wyglądzie, osłonięte kępami sosnowych i brzozowych drzew, których cień padał na kwitnące fioletem wrzosowiska. Po obu stronach drogi rozciągała się szeroka, prawie bezkresna równina, poprzetykana zagajnikami. Słońce tego dnia grzało bezlitośnie i wydawało się, że swoim blaskiem i żarem przygniata do ziemi jeszcze nie skoszone koniczyny.

    Mój woźnica okazał się bardzo miłym człowiekiem. Białorusko-polską gwarą opowiadał mi tak wyśmienite żydowskie kawały, że zaśmiewałem się do łez, zapominając o tym, że w każdej chwili mogły pojawić się nad nami hitlerowskie samoloty. Od czasu do czasu stary Żyd przerywał opowiadanie kawałów i, wpatrując się we mnie szarymi, i przymglonymi i pełnymi rezygnacji oczami, opisywał prostymi, ale tryskającymi goryczą i bólem słowami swoją nędzę, swoje parszywe żydowskie życie. Kiedy go zapytałem, co myśli o wojnie, nagle szarpnął lejcami, zatrzymał wlokącą się szkapę i unosząc lekko głowę wyszeptał cichym głosem: „źle, wszystko przepadło, już nie ma Polski, nas Żydów czeka los najgorszy, bo tak stoi napisane w Talmudzie. Panie ksiądz, szkoła rabinacka z Nieświeża już opuściła Polskę i jest w drodze przez Rosję do Ameryki. Tak, oni wyjechali, ale my biedni Żydzi..."

    Zdania nie dokończył, ale odwrócił się do mnie plecami i wyciągając rękę pokazał mi na horyzoncie zarysy tonących w zieleni domów, nad którymi, na błękitnym tle nieba szybko przesuwał się  mały, ciemny punkcik. Tam to było Derewno ze swoim kościołem, zasłoniętym zielonymi koronami drzew. O trzeciej po południu wjechaliśmy na  derewieński rynek, wybrukowany „kocimi łbami”. Grupki ludzi, które kręciły się po pochyłym rynku, zatrzymywały się i zdziwionymi oczami wpatrywały się w ten pokraczny wehikuł i jego pasażerów. Z rynku skręciliśmy w ulicę Kościelną, na końcu której zobaczyłem najpierw ciągnący się wzdłuż ulicy, pod drzewami, wysoki mur kościelny, potem między zielenią – szare ściany kościoła, dach kryty gontami i wieżę kościelną. Przy końcu muru skręciliśmy w lewo i wjechaliśmy w szeroko otwartą bramę. Przed nami wyrosła drewniana plebania, ozdobiona małym gankiem i otoczona zielonymi modrzewiami. Stary Żyd zatrzymał dorożkę, powoli zszedł z kozła i zgarbiony zbliżył się do mnie, aby mi pomóc przy wysiadaniu.

    Na spotkanie wyszedł ks. proboszcz Paweł Dołżyk z całą plebańską obsługą. Powitano mnie serdecznie. Starego woźnicę  i jego konia nakarmiono.

    Moje rozstanie z uroczym towarzyszem podróży byto rozczulające. Biedny Żyd stał przede mną zgarbiony i pochylony, w lewej ręce trzymając swoją jarmułkę, a prawą ściskał moją dłoń i nie oglądając się na mnie powoli ruszył w powrotną drogę do Stołpców, nad którymi w południe tego dnia przeleciały bojowe samoloty.

    Proboszcz był już starszym mężczyzną, ale bardzo żywym, o szybkich i energicznych ruchach. W czasie obiadu wyłożył mi swoje poglądy polityczne. Nie lubił piłsudczyków, walczył z sanacją w ogóle, a z derewieńskim wójtem w szczególności. A co do wojny, był przekonany, że Niemcy  nie dojdą do Warszawy, że za parę godzin Anglicy i Francuzi runą na Niemców z całą furią i swą potęga militarną. Proboszcz pomylił się jak się później okazało, w ocenie sytuacji politycznej, do czego  potem pokornie się przyznał, ale teraz sierdził się okrutnie, tym razem na Anglików i Francuzów.

    W Derewnie i okolicznych   zaściankach w pierwszych dniach wojny panował względny spokój, ale w miarę napływania wiadomości drogą radiowa i pantoflowa atmosfera zdenerwowania i niepokoju wzrastała z każdym dniem. Z niecierpliwością czekano na wypowiedzenie wojny przez Anglię i Francję.

    Ja w tym czasie studiowałem mapę terenów, które były położone naokoło Derewna i zapoznawałem się z tamtejszą ludnością.

    Tereny, na których przystąpiłem najpierw do konspiracji, a potem rozpocząłem życie partyzanckie, należały do Puszczy Nalibockiej i rozciągały się między Nieświeżem, Mirem, Derewnem, Iwieńcem, Wołmą, Rakowem i Rubieżewiczami. Ludność tych miasteczek, z którą nawiązywałem pierwszą znajomość, robiła na mnie miłe wrażenie. Podobała mi się jej prostota, ale też bardzo melodyjna mowa białoruska, którą posługiwał się w życiu rodzinnym i sąsiedzkim. Nie mniej piękna była jej kresowa polszczyzna, którą mówiła w szkole, kościele, na zabawach i uroczystościach. W życiu osobistym wykazywała dużą kulturę osobistą, połączoną z delikatnością i grzecznością. Kościół i Polskę kochała bezprzykładnie. Nigdy nie zapomnę wspaniałych chłopców i dziewcząt z Bryniczewa i Niwna, ze Starzyna i Słobody, z Borka i Buhajca [Ruhajca? – dopisek ZW], z Dzierażna i Ogrodnik. Doskonale pamiętam dziewczynkę z Niwna, która pewnego kwietniowego wieczoru 1943 roku przyniosła mi na plebanię ciężki pakunek owinięty w worek. Był to polski karabin i skrzynia amunicji.

    Chodząc po ulicach Derewna dyskretnie obserwowałem zachowanie się mijających mnie osób, starałem się zasłyszeć rozmowy młodzieży, gromadzącej się na rogach ulic. Mój niepokój i zdenerwowanie starannie ukrywałem, ale wyobraźni nie mogłem opanować. Wieczorem 16 września, w sobotę, miejscowy lekarz przyniósł na plebanię wiadomość, że policja derewieńska spaliła wszystkie urzędowe papiery i opuściła miasteczko i że sowieckie wojska przekroczyły w Rubieżewiczach polską granicę. O świcie 17 września, w niedzielę, wiadomość okazała się prawdziwa. Na ulice Derewna wjechały czołgi i weszła rosyjska piechota. Nie opanowałem swojej ciekawości i wyszedłem na ulicę. Za murem kościelnym natknąłem się na stojący czołg i paru stojących oficerów, którzy na mój widok poderwali się, zasalutowali i pozdrowili mnie krótkim „Zdrastwujtie". Najstarszy wiekiem podszedł do mnie i przedstawił się, a podając mi rękę powiedział: „Nie bojties nas, pryszli my oswobodit  Zapadnuju Biełaruś".

    To była moja pierwsza w życiu rozmowa z Rosjanami. Tejże niedzieli na rannej Mszy Św. nie było ani jednej osoby, a na sumę przyszło zaledwie parą osób. Wieczorem tego dnia zjawili się na plebanii oficerowie. Przyszli, aby zapoznać się z księżmi i wyjaśnić sytuację polityczną.

    Potem przychodzili coraz częściej na dyskusje. Dyskutowaliśmy o wszystkim, najczęściej na tematy filozoficzne, które przeważnie dotyczyły istnienia Boga. Tymczasem na terenach Białorusi tworzył się nowy porządek społeczny. Rewolucja obejmowała wszystkie dziedziny życia. Obserwowałem ją w tym malutkim kresowym miasteczku. Ulice ubrano flagami i transparentami, na skrzyżowaniu ulic ustawiono głośniki, z których w dzień i w noc rozlegały się i wypełniały całe miasteczko i okolice rewolucyjne pieśni. Nikt nie był w stanie ich zagłuszyć. W domu ludowym całymi dniami trwały zebrania, na których wybierano i obalano władze. Po kilku dniach wybrano wreszcie przewodniczącego „sielsowieta". Został nim Leopold Wańkowicz, były organista. Funkcję sekretarza „sielsowieta" objął Krasiłow, miejscowy Żyd. Przewodniczący rozpoczął swoje urzędowanie powiedzeniem, że teraz „lesa i niebiesa" należą do narodu. W myśl tej zasady przystąpiono do dzielenia i rozdawania chłopom ziemi „pomieszczyków". Ziemię dzielono krokami i sznurami - rano ją przydzielano, a wieczorem odbierano, przy czym wymyślano sobie po polsku i rosyjsku.

    Życie w Derewnie ulegało ciągłym zmianom. Było podobne do fali, która unosi się i opada. Nie brakło sytuacji pełnych humoru, ale zdarzały się i smutne chwile. Pewnego dnia zjawił się na plebanii jakiś cywil z karabinem na plecach. Cywil przedstawił się najpierw jako komendant wojenny, a następnie aresztował księdza proboszcza. W miasteczku zawrzało. Żydzi i Polacy utworzyli wspólny front. Milicjanci żydowscy, którzy nosili karabiny przeważnie bez zamków, przystąpili do działania. „Komendantowi wojennemu" odebrano karabin, który też był bez zamka. Księdza proboszcza wypuszczono z aresztu, a na jego miejsce wsadzono „komendanta".

    Innego dnia ktoś puścił w miasteczku nieprawdopodobną wiadomość, że w Puszczy Nalibockiej pojawiło się polskie wojsko. Znaleźli się nawet tacy, którzy zapewniali wszystkich, że w okolicach puszczy widzieli na własne oczy polskich żołnierzy. Wielu naiwnych uwierzyło plotce i natychmiast zaczęło zrzekać się przydzielonej im ziemi „pomieszczyków". Innym razem ktoś przyniósł wiadomość, że w puszczy ukazała się Matka Boska dwóm robotnikom z Nalibok. Ciekawi ruszyli natychmiast do lasów na poszukiwanie cudu. Na moje pytanie, czy „coś" widzieli, odpowiadali: „niczoho,  proboszczu,  głupość”.

    Pewnego popołudnia odwiedził plebanię ks. Jan Żywiecki, kapelan WP. Przyjechał do Derewna dowiedzieć się, co się stało z jego dworkiem i rybnymi stawami. Szkoda, że ksiądz kapelan nie zabawił dłużej w miasteczku, bo byłby widział, jak nasi parafianie razem z Żydami spuścili wodę ze stawów i wyłowili karpie, których dwie duże miednice „sielsowiet" przysłał mieszkańcom plebanii na zasadzie sprawiedliwego podziału.

    Tymczasem zbliżała się zima. Życie na plebanii i w miasteczku toczyło się powoli, ludzie przyzwyczajali się do nowych porządków społecznych.

    10 lutego 1940 roku wybuchła nagle panika. Władze przesiedliły w głąb Rosji kilka rodzin. Po kilku tygodniach znowu wszystko powróciło do równowagi. Dopiero pod koniec września napłynęła nowa fala niepokoju. Władze wojskowe rozesłały mężczyznom zdolnym do noszenia broni wezwania stawienia się na komisję poborową. Mnie również wezwano. Dobrze pamiętam zimny październikowy świt 1940 roku, kiedy razem z Janem i Leonardem Halcem brnąłem przez Puszczą Nalibocką do Iwieńca na komisję wojskową. Tym razem nie miałem szczęścia do wojska. Major, który ze mną rozmawiał w gmachu, gdzie mieściła się komisja, oświadczył mi krótko i węzłowato: „w sowietskoj armii nie nużny świaszczenniki, wiernicieś damoj". W ten sposób uniknąłem wystawania „na golasa" w tłumie przed frontem do lekarskiego personelu płci żeńskiej, który kwalifikował jednych do czołgów, a drugich do piechoty. Z takiego obrotu sprawy byłem zadowolony, do Derewna wracałem w doskonałym nastroju śpiewając: „Oficera nie, połuczysz, riadawym damoj pajdziesz".

    W krótkim czasie po owej pamiętnej komisji w mym życiu miał miejsce inny doniosły fakt. Któregoś dnia po Mszy św. wszedł do zakrystii młody, wysoki i bardzo przystojny mężczyzną, który przedstawił mi się jako oficer WP i oświadczył mi, że przybywa do mnie ze specjalną misją, a mianowicie: mam nawiązać kontakt na terenie Derewna i w jego okolicach z oficerami, podoficerami i żołnierzami, którzy po kampanii wrześniowej powrócili do swoich rodzin. Żegnając się wręczył mi spis i adresy paru oficerów.

    W najbliższą niedzielę po sumie odwiedzili mnie na plebanii znani młodzi mężczyźni, a mianowicie: por. Kasper Miłaszewski, pchor. Józef  Bryczkowski i plut. Michał Kołoszyc. Okazało się, że oni znają treść mojej rozmowy, jaka przed dniami miała miejsce w zakrystii. Ten szczegół ułatwił nam porozumienie się i szczerą dyskusję, którą zakończyliśmy późnym popołudniem, przyjmując ramowy plan działania. Postanowiliśmy nie zakładać żadnej podziemnej organizacji, zachowując jak najdalej idącą ostrożność.

    Do realizowania planu przystąpiliśmy natychmiast. Nie mieliśmy żadnych trudności. Byli żołnierze polscy zabrali się do wyszukiwania i gromadzenia broni oraz  konserwacji mundurów polskich, w których wrócili z frontu i które pieczołowicie ukrywali w swoich domach. Życie moje zaczęło teraz zmieniać barwy, wypełniło się częstymi  wyjazdami w teren i rozmowami z ludźmi. Codziennie o 4 godz. po południu słuchałem wiadomości radiowych z Londynu, które pocieszały Polaków i nawoływały do wytrwania.

    Przyszła wiosna 1941 roku. Życie ludności stawało się coraz cięższe. Nadzieje słabły. Nasza praca, podjęta na jesieni 1940 roku,  załamała się  całkowicie. Najlepiej trzymał się ksiądz proboszcz, który całe godziny spędzał przy układaniu długich pasjansów lub na rozmowach z p. Dominikiem Wańkowiczem, miejscowym  nauczycielem, którego miłość do Polski podziwiałem z najwyższym szacunkiem. Obydwaj zapowiadali rychłą zmianę. I nie pomylili się.

    Dnia 22 czerwca 1941 roku o świcie wyrwały mnie ze snu potężne detonacje i warkot samolotów. Kiedy wybiegłem przed plebanię, spostrzegłem dość wysoko lecące kluczem samoloty z czarnymi krzyżami Natychmiast nastawiłem radio na Moskwę. Przemawiał Mołotow. Zdradziecka napaść hitlerowskiej  armii na Związek Radziecki stała się faktem.

    Małe miasteczko Derewno obudziło się tego poranka w nowej rzeczywistości. Wszystko nagle zmieniło się. „Sielsowiet” rozleciał się jak domek z kart. Sekretarz Krasiłow uciekł, milicjanci żydowscy porzucili karabiny i wyjechali, pozostawiając przewodniczącego Wańkowicza, który zachowywał  się z godnością. W społeczeństwie  żydowskim wybuchła panika, dały się słyszeć przeraźliwe krzyki i lamenty. Wkrótce zjawiła się na szerokiej piaszczystej drodze, prowadzącej z Puszczy Nalibockiej poprzez Drewno i Rubieżewicze do Mińska, cofająca się spod Białegostoku sowiecka dywizja. Ulicami Derewna maszerowały kompanie za kompaniami, jechały ciężarowe auta pełne żołnierzy i ciągnąca za sobą olbrzymie armaty. Wojsko  nie  zatrzymywano się w miasteczku,  żaden żołnierz nie prosił o jedzenie, chociaż ludzie wyszli na ulice z chlebem i mlekiem.

    Po paru dniach przemarsz wojsk sowieckich zakończył się. W Drewnie zapanowało bezkrólewie. Dopiero po dwóch tygodniach na ulicach miasteczka  pojawiły się pierwsze grupy hitlerowców.

    Pewnego lipcowego wieczoru  przyszła na plebanię kobieta z polskiej wioski Zarzecze, przynosząc list pisany po niemiecku. Przysłali go klerycy z Munstern, którzy w drodze na front wschodni zatrzymali się na nocleg w Zarzeczu. Klerycy prosili o przyniesienie Komunii Św.  Późną nocą udałem się na piechotę z Najświętszym Sakramentem do Zarzecza, gdzie w jednej z chłopskich szop oczekiwało mnie na klęczkach 40 młodych kleryków ubranych w hitlerowskie  mundury. To wydarzenie zostało w mojej pamięci na zawsze.

    W połowie sierpnia zjechała do Derewna żandarmeria z Mińska. Dopiero teraz miało otrzymało władzę. Wyznaczono sołtysa i utworzono białoruską policję, którą podporządkowano żandarmerii w Iwieńcu. Wyjeżdżając z Derewna żandarmi weszli do bóżnicy, z której najpierw wyrzucili na ulicę Torę, a następnie ją samą wysadzili w powietrze.  Sołtysowi  zaś polecili wydzielić część miasteczka na getto dla żydowskiej ludności. Zaraz po wyjeździe żandarmów odwiedził  plebanię miejscowy rabin. Prosił on księdza proboszcza o pomoc dla Żydów, których czekało niebawem getto i zagłada.

    Późną jesienią ludność Derewna była świadkiem dantejskich scen, których reżyserami byli hitlerowcy żandarmi i białoruska policja. Spędzono Żydów do getta. Tych scen nic potrafię opisać. W pamięci mojej pozostało piękne zachowanie się ludności, która nocą przemycała do getta chleb, mąkę i kartofle. Pod koniec zimy 1942 roku Niemcy wywieźli derewieńskie getto do Rubieżewicz. W 1943 roku spotkałem w Puszczy Nalibockiej w sowieckich oddziałach kilku młodych Żydów,  których ominęły kule w czasie rozstrzeliwania, a którzy nocą wyczołgali się spod  trupów swoich ojców i braci.

    Wybuch nowej wojny zmienił moją wewnętrzną i zewnętrzną rzeczywistość. Ze splotów nowych układów politycznych zaczął wyłaniać się w mojej świadomości niewyraźny obraz, który powoli wypełniał się i nasycał nadzieją. Rosła ona i z każdym dniem stawała się coraz silniejsza, mimo wieści, które donosiły o zwycięstwach hitlerowskiej armii i o jej szybkim marszu w głąb Rosji. Nadzieja pojawiła się również u oficerów i żołnierzy, którzy zaczęli coraz częściej odwiedzać mnie na plebanii.

    Znałem doskonale ich poglądy i wyczuwałem intuicyjnie, że wszyscy noszą się z zamiarem podjęcia ważnych decyzji. Padały różne, czasem nieprzemyślane propozycje, jak np. wysadzanie mostów i podpalanie majątków, w których Niemcy zaczynali gospodarować. Po długich targach i wahaniach przyjęliśmy następujący plan działania: ostrzec młodzież  przed wstępowaniem do „Samochowy", czyli białoruskiej „Schutzpolizei”, tropić białoruskich konfidentów, którymi Niemcy nasycali  teren, zdobywać broń, co zresztą zaczęliśmy robić w poprzednim roku i przeciwstawiać się niemieckiej propagandzie przez przekazywanie ludności  wiadomości pochodzących z radia londyńskiego, które codziennie odbierałem,  gdyż  posiadałem  świetnie zakonspirowany radioodbiornik.

    Plan wykonywaliśmy z powodzeniem. Młodzież okazała się wspaniała, działała  ostrożnie i skutecznie. Obserwowałem to wszystko i serce zamierało mi ze strachu. Niemcy przecież ciągle szli naprzód.

    W lutym 1942 roku na Nowogródczyźnie wybuchł siarczysty mróz. Na Gromniczną temperatura spadła poniżej 30 stopni. W kościele rano tego dnia na Mszy Św. nie zapłonęły gromnice, ponieważ zaledwie parę osób przyszło je poświęcić.

    Wieczorem wpadł do mojego pokoju pan Józef Drzewiecki, miejscowy organista. Był lekko „na gazie",  za co mnie przeprosił, a potem zniżonym głosem, zasłaniając usta ręką, powiedział: niech się ksiądz ubiera, idziemy do mnie, u mnie nie ma pijaństwa, ale jest ktoś, kto musi dziś z  księdzem koniecznie rozmawiać. Chwilę wahałem się, ale ciekawość zwyciężyła.

    W pokoju na organistówce zastałem mężczyznę małego wzrostu, o czarnych, gadko uczesanych włosach i o małych, ciemnych, przenikliwych i żywych oczach. Siedział na stołku pod kaflowym piecem. Na mój widok lekko podniósł się i w tym czasie, kiedy organista coś mamrotał za moimi plecami, podał mi rękę i głośno się przedstawił: „Świr” jestem.

    Po krótkiej chwili prosto z mostu przystąpił do sprawy oświadczając, że jest komendantem obwodu polskiej podziemnej organizacji, że współpracuje z dr Nikodemem Grunbergiem, dyrektorem szpitala w Stołpcach, że jest w bliskich kontaktach ks. dr Kazimierzem Dąbrowskim, proboszczem stołpeckim, i że z polecenia tych ludzi przychodzi do mnie z propozycją przekazania zorganizowanej młodzieży na terenach derewieńskich do podziemnej organizacji ZWZ. Chwilę zatrzymał się, obserwując z przymrużonymi oczami moją reakcję. Kiedy spostrzegł moje zakłopotanie, natychmiast doda że wszystko mogę sprawdzić u dr Grunberga i że nazywa się Aleksander Warakomski. Na potok słów i jego propozycję odpowiedziałem, że nie bardzo rozumiem, o jakie organizacje mu chodzi, i natychmiast wyszedłem z pokoju.

    Wracałem na plebanię pełen niepokoju. Przecież to wszystko mogło być niemiecką prowokują. Myśl o prowokacji była natrętna, a w wyobraźni mojej zaczęły się pojawiać koszmarne obrazy. Zawróciłem z drogi na plebanię z decyzją porozumienia się z plut. Michałem Kołoszycem. Tym razem miałem szczęście. Na rynku spotkałem Kołoszyca, któremu powtórzyłem całą rozmowę ze „Świrem” i poleciłem mu, żeby natychmiast udał się do Stołpców do dr. Grunberga.

    Następnego dnia w południe, idąc do kościoła, spotkałem Kołoszyca stojącego przy bramie kościelnej. Wracał prosto ze Stołpców. Wiadomości były pomyślne. Dr Grunberg przysłał mi pożywienia i prosił mnie, abym zaufał „Świrowi". Uspokojony tą wiadomością, udałem się z Kołoszycem na organistówkę. I znowu zaskoczenie. Za stołem siedzieli: „Świr”, por. Kasper Miłaszewski, por. Witold Hrynkiewicz, ppor. Walek Parchimowicz i Jan Tomczyk, kierownik szkoły. Moje i Kołoszyca wejście wyrazie ich zaniepokoiło. Przedstawiłem Kołoszyca „Świrowi", a obecnych powiadomiłem, że Kołoszyc w tej chwili wrócił ze Stołpców, że widział się z dr. Grunbergiem i że pani Tozia Grunbergowa przesyła „Świrowi" pozdrowienia, prosząc go równocześnie, aby nie wracał na swoją melinę, bo w jej pobliżu kręcą się gestapowcy.

    Zaniepokojenie natychmiast ustąpiło, ale na krótko, bo do pokoju wszedł nieproszony gość, Jan Halec, który przyniósł wiadomość, że na rynku znajdują się Niemcy. Natychmiast opuściliśmy organistówkę, ale już jako członkowie formalnej podziemnej organizacji, która na terenie Derewna stała się faktem. „Świr" pozostał w pokoju razem z organistą. Był on zaopatrzony w autentyczne niemieckie dokumenty, wystawione przez jakąś niemiecką instytucję handlową, które gwarantowały mu bezpieczeństwo.

    Po paru dniach zameldował się u mnie na plebanii osobiście sam „Świr", który tym razem postawił przede mną konkretne zadanie: polecił mianowicie, abym udał się do Iwieńca do pani Łucji Dzierżyńskiej, żony inż. Kazimierza Dzierżyńskiego, najmłodszego brata Feliksa Dzierżyńskiego.

    Państwo Dzierżyńscy posiadali własny majątek Dzierżynowo koło Nalibok, ale mieszkali w Iwieńcu, gdzie pani Łucja, znając język niemiecki, pracowała u Niemców jako tłumaczka. Łucję poznałem swego czasu w majątku pani Marii Czaińskiej. „Świrowi" chodziło o nawiązanie kontaktu z Łucją.

    Rankiem następnego dnia Leonard Halec z Derewna wiózł mnie przez puszczę do Iwieńca. W południe wjechaliśmy do miasteczka. Obok „białego kościoła", zatrzymali nas żandarmi, którzy po sprawdzeniu naszych „ausweisów", pozwolili nam odjechać. Odjechaliśmy w kierunku plebanii pięknego gotyckiego „czerwonego kościoła". Na plebanii zastałem księży Koreckich, którzy powitali mnie z pewnym niepokojem. Niepokój ich był uzasadniony, ponieważ Niemcy wzmocnili na ulicach Iwieńca posterunki na skutek wiadomości o pojawieniu się w okolicach miasta partyzantów sowieckich.

    Moja rozmowa z księżmi nie kleiła się, ale to o co mi chodziło, zdobyłem. Miałem już w kieszeni adres państwa Dzierżyńskich. Mieszkali oni na Nowym Mieście, w murowanym domu, przy ulicy prowadzącej do koszar.

    Późnym popołudniem zapukałem do drzwi państwa Dzierżyńskich. W domu zastałem samą panią Łucję. Inżynier był nieobecny. Pani Łucja zaniepokoiła się moją wizytą, a kiedy wyjaśniłam jej cel moich odwiedzin i propozycję spotkania się ze „Świrem”, odpowiedziała, że jest to sprawa poważna i bardzo niebezpieczna i dlatego nie podejmie żadnych kroków bez porozumienia się z mężem. Wkrótce pojawił się inż. Dzierżyński. Pani Łucja przedstawiła mnie mężowi i natychmiast wtajemniczyła go w całą sprawę. Inżynier wyglądał na człowieka nerwowego, ale całą tajemnicę przyjął bardzo spokojnie, zapytując, czy jestem pewny, że ta sprawa nie jest prowokacją. Powiedziałem mu, że dr Grunberg uważa ją za „czystą". Nazwisko zrobiło swoje. Dzierżyński uniósł lekko rękę i zwracając się do żony wypowiedział mniej więcej te słowa: „No cóż, zgadzasz się? Bo ja tak”.

    Nocą wracałem przez puszczę do Derewna, aby rano zdążyć na Mszą św.

    „Świr" czekał na mnie u Tomczyka. Po południu tego dnia wyjechał do Iwieńca, pozostawiając nam kontakt z panią Heleną Mickiewiczową. A my, Kasper Miłaszewski („Lewald”), Walek Parchimowicz („Waldan"), Witold Hrynkiewicz („Dźwig"), pchor. Józef Bryczkowski, chorąży Zdzisław Nurkiewicz („Noc"), plut. Koszyc (Łoś") i niżej podpisany, przystąpiliśmy do działania.

    Po wioskach i zaściankach położonych w okolicach: Derewna, Nalibok, Rubieżewicz, Nieświeża powstawały więc konspiracyjne plutony. Nocami wyjeżdżaliśmy w teren, aby odbierać przysięgi i badać stan zakonspirowania. Byli polscy podoficerowie, żołnierze i młodzież byłego stołpeckiego  gimnazjum przygotowywali się do partyzanckiej walki gromadząc i konserwując broń. W każdą niedzielę, kiedy wychodziłem na ambonę, widziałem w Kościele całą konspiracyjną młodzież parafii Derewno.

    W tym czasie sowieccy partyzanci coraz liczniej zaczęli pojawiać się w Puszczy Nalibockiej. Niemcy poczuli się zagrożeni, a ich wypady na tereny przylegające do puszczy stawały się coraz częstsze. Terror przybierał na sile. Życie ludności puszczańskich wiosek znalazło  się w niebezpieczeństwie. Z początkiem maja 1942 roku do Derewna wpadła niemiecka żandarmeria. Krótki ich pobyt w miasteczku pozostawił krwawe ślady. Osławiony kat i sadysta, „meister” żandarmerii, zwany „Czechem", zastrzelił na ulicy siedemnastoletnią dziewczynę z pobliskiej wioski Dzierażno. To morderstwo wstrząsnęło całym miasteczkiem. W ostatnich dniach maja siatka konspiracyjna doniosła, że Niemcy rozpoczęli budowę bunkrów w Starzynie koło Derewna i w Zasulu obok Rubieżewicz. Na początku czerwca nagle zjawił się u mnie por. Aleksander Wolski. Przyniósł tragiczną wiadomość: w Nieświeżu Niemcy aresztowali kilka osób, a wśród nich ks. dziekana Mieczysława Kubika, byłego oficera WP i cztery osoby z konspiracji.  Sam Wolski uniknął aresztowania. W drodze do domu został uprzedzony, że czeka tam na niego gestapo. Meldunek o aresztowaniu przesłałem natychmiast „Świrowi", który bezzwłocznie udał się pod Nieśwież, skąd kierował akcją ratowania więźniów.

    Przygotowano ucieczkę, ale ks. Kubik nie zgodził się na uprowadzenie go z więzienia — nie wierzył, że go Niemcy mogą rozstrzelać. Stało się inaczej. Rozstrzelali go białoruscy policjanci, którzy, jak opowiadali naoczni świadkowie, pobili się o jego podziurawioną kulami sutannę.

    Po tragedii w Nieświeżu wybuchła panika wśród naszych ludzi. Wielu z nich na rozkaz „Świra” musiało zmienić miejsce zamieszkania. Przy pomocy derewieńskiego sołtysa, Leśniewskiego, wystawiłem wszystkim fałszywe „ausweisy", równocześnie zaopatrując zagrożonych w fałszywe metryki.

    Po dwóch tygodniach od wypadków nieświeskich podeszła do mnie w kościele młoda dziewczyna, która wręczając mi zwinięty kawałek papieru szepnęła do ucha, że jest to meldunek od „Świra”. Treść meldunku była przerażająca. Niemcy aresztowali w Stołpcach ks. dr. Kazimierza Dąbrowskiego, ks. Antoniego Leusza i ks. Wacława Nejmaka.

    To aresztowanie odczuła bardzo boleśnie konspiracja stołpecka, ponieważ ks. Dąbrowski należał do organizacji i pełnił obowiązki szefa duszpasterstwa obwodu stołpeckiego AK. Podejmowane próby uprowadzenia księży z więzienia pozostawały bez rezultatów. Gestapo wywiozło ich do obozu koncentracyjnego, który znajdował  się  w okolicach Baranowicz [Kołdyczewo – dopisek ZW]. W  1943 roku  przyszła wiadomość, księża stołpeccy nie żyją.

    Na przełomie lipca i sierpnia pewnej nocy wyrwało mnie ze snu gwałtowne pukanie do okna. Był już prawie świt. Przed oknem dostrzegłem trzech uzbrojonych mężczyzn. Zasłyszane rosyjskie słowa przyniosły mi ulgę. Był to patrol sowieckich partyzantów, którzy przyszli zawiadomić plebanię, że pod Derewnem od strony Rubieżewicz i Stołpców zatrzymały się kolumny wojsk niemieckich. O wschodzie słońca wybiegłem na ulicę, przy wejściu na rynek natknąłem się na por. „Lewalda”, który zdążył już nawiązać kontakt z siatką konspiracyjną, wydać jej rozkaz opuszczenia wraz z młodzieżą  miasteczka i  przejścia do zaścianków, położonych w pobliżu puszczy. Kiedy upewniłem się, że zostały podjęte wszelkie środki ostrożności, powróciłem na plebanię.

    Po odprawieniu Mszy św. przebrałem się w cywilne ubranie i zabrałem się razem z kościelnym, Wincentym Halcem, do sprzątania i zamiatania kościoła. Co pewien czas wysyłałem kościelnego na zwiady do miasteczka.  Przed południem kolumny wojskowe wkroczyły na rynek. Były to oddziały litewskie, których dowództwo natychmiast po wkroczeniu wezwało ludność do zachowania spokoju, informując zarazem, że wojsko tak długo pozostanie w Derewnie, dopóki nie oczyści puszczy z partyzantów. Po dwóch tygodniach ostrzeliwania skraju puszczy, bez nawiązania walki z partyzantami, Łotysze wycofali się z Derewna, pozostawiając na rynku ciało rozstrzelanego chłopca, którego ujęli na przedpolu puszczy.

    Kilka dni później do Drewna wpadło niespodziewanie gestapo z Mińska i aresztowało Werę Byczkiewicz, lekarza Dębińskiego, Józefa Hrynkiewicza, Wańkowicza, byłego przewodniczącego „sielsowieta" i Bolesława Wołodźkę. W dniu aresztowania „Świr" przebywał w majątku Marii Czaińskiej, gdzie razem z „Lewaldem” opracowywał dla ppłk. Janusza Szlaskiego („Borsuka-Prawdziwca”), Komendanta Okręgu AK w Lidzie, raport o stanie konspiracji na podległych mu terenach.

    „Świr” znał aresztowanych. Często spotykał się z nimi i korzystał z ich pomocy. Instynktownie czułem, że teraz zwróci się do mnie z prośbą o wstawienie się za aresztowanymi. Przeczucie moje okazało się prawdziwe. Zgodziłem się. Z trudem opanowałem nerwy i ruszyłem w kierunku szkoły do miejsca postoju gestapo. W bramie zatrzymał mnie wartownik, któremu powiedziałem, że jestem wikarym i przychodzę w sprawie aresztowanych parafian. W odległości paru kroków stał wysoki, chudy, nieco pochylony Niemiec, który musiał dobrze słyszeć moje słowa, skoro w milczeniu wskazał mi ruchem ręki drzwi szkoły.

    Weszliśmy do kancelarii. Przede mną stał sam komendant gestapo, który nie pytając mnie o nic oświadczył, że aresztowani będą rozstrzelani, ponieważ udzielali sowieckim partyzantom pomocy w postaci lekarstw i żywności i przekazywali im wiadomości o ruchach wojsk niemieckich.

    Zarzuty postawione przez gestapowca prawie obezwładniły moje myśli. Ostatkiem sił woli zdołałem opanować nerwy napięte do granic wytrzymałości, Z trudem zebrałem myśli i zacząłem powoli. Mówię, że partyzanci nie potrzebują zbierać danych o ruchach wojsk od ludności cywilnej, ponieważ patrolują oni wszystkie drogi prowadzące z Mińska i ze Stołpców, w nocy zaś wchodzą do domów z bronią w ręku i biorą sami wszystko, co jest im potrzebne do życia, a jeśli aresztowani oddawali im lekarstwa i żywność, to nie czynili tego dobrowolnie. Aby wzmocnić argumentację  dodałem, że na plebanię również przychodzą po chleb uzbrojeni partyzanci, że aresztowani są Polakami i katolikami i że nic ich nie łączy z komunistami.

    Kiedy skończyłem mówić, gestapowiec wrzasnął na mnie i rozkazał mi natychmiast opuścić teren szkoły. Zachowując ostrożność nie powróciłem na plebanię, gdzie z największym niepokojem oczekiwał mnie ks. Dołżyk, ale zatrzymałem się w domu Tomczyka, niedaleko od plebanii.

    Wczesnym popołudniem otrzymałem wiadomość, że gestapo zwolniło Byczkiewiczównę, Dębińskiego i Hrynkiewicza, a rozstrzelano Wańkowicza i Wołodźkę na miejscowym cmentarzu. Gestapowcy po dokonaniu zbrodni pospiesznie opuścili Derewno. Oddziały sowieckie zaalarmowane przez „Lewalda”, nie zdążyły zrobić zasadzki na wycofujących się hitlerowców, będąc zbyt daleko od miasteczka. Zresztą samo odnalezienie ich zajęłoby dużo czasu.    Za mord dokonany w Derewnie konspiracja postanowiła zorganizować akcję odwetową. Na miejsce akcji wybraliśmy Chotów, gdzie Niemcy uruchomili gorzelnię w majątku byłego ministra Niezabytowskiego. Przygotowanie i opracowanie planu akcji „Świr” zlecił „Lewaldowi", któremu równocześnie pozwolił porozumieć się w tej sprawie z radzieckimi oficerami.

    W połowie września 1942 roku udałem się wraz ze „Świrem” do Bryniczewa, do domu „Lewalda”, na odprawę konspiracyjną, na którą przybył także zaproszony przez nas st. lejtnant Kluczkow, dowódca sowieckiego oddziału w Puszczy Nalibockiej. „Lewald", który dobrze znał lejtnanta,  zaproponował jego oddziałowi rozbicie Chotowa przy współpracy naszych ludzi. Kluczkow po zapoznaniu się z opracowanym planem uderzenia zgodził się na wykonanie operacji.

    Kilka dni później przeszedł przez Derewno w szyku bojowym oddział partyzancki na czele z Kluczkowem. Partyzanci maszerowali na Chotów. Późnym wieczorem nad Chotowem pojawiła się łuna. Rozpoczął się atak partyzancki. Po dwóch godzinach ucichły wybuchy granatów i karabiny maszynowe. Odwet udał się całkowicie, Niemcy pozostawili na terenie gorzelni kilku zabitych, placówka niemiecka w Chotowie przestała istnieć.

    Wreszcie przyszła jesień 1942 roku. Zaczęły padać deszcze, woda zalała błotniste łąki, drogi prowadzące do puszczy tak rozmiękły, że miejscami wystąpiły rozległe grzęzawiska. W taką jesień musiałem często wyjeżdżać do wiosek położonych tuż przy puszczy. Po drodze mijałem patrole partyzanckie i grupki wynędzniałych okrytych łachmanami Żydów, którzy uciekając z gett przed śmiercią wlekli się do puszczy, nie niosąc ze sobą nic prócz nadziei.

    Przed Bożym Narodzeniem spadły obfite śniegi, a w styczniu 1943 roku silne mrozy prawie sparaliżowały ruch na drogach i życie w osiedlach. Z nastaniem mroźnej zimy przyszły pocieszające wieści. Radio londyńskie i partyzanci przynieśli pierwsze wiadomości o tym, że armia rosyjska zatrzymała nacierającą armię hitlerowską i przystąpiła do kontrofensywy wzdłuż całego frontu wschodniego. Wkrótce w Stołpcach pojawiły się pociągi pełne rannych żołnierzy najczęściej z odmrożonymi kończynami.

    Któregoś dnia w połowie marca 1943 roku organista Drzewiecki powiedział mi po Mszy św., że w nocy przyjechał do Derewna „Świr” i wygląda na to, że szykuje jakąś niespodziankę. Organista miał rację. Wieczorem tego dnia odbyła się w domu Tomczyka odprawa oficerów AK. Byłem na niej obecny. Uczestniczyli w niej między innymi: „Lewald”, por. F. Rybka („Kula”), „Waldan”, „Dźwig”, kpt. Ostrowski („Kartacz”) pchor. Bryczkowski i plut. Kołoszyc („Łoś”) . Odprawę rozpoczął „Świr” ujawniając na wstępie treść meldunku, który pochodził z Iwieńca.

    Pani Łucja Dzierżyńska doniosła, że gestapo z Mińska wpadło na trop konspiracji i w związku z tym nakazało żandarmerii iwienieckiej sporządzić listę podejrzanych Polaków. Następnie „Świr” odczytał rozkaz powołujący pod broń polski oddział partyzancki AK w Puszczy Nalibockiej. Rozkaz, który popisał ppłk „Prawdzic”, został wykonany. W pierwszych dniach kwietnia 1943 roku polski oddział partyzancki im. Tadeusza Kościuszki, nazywany później przez tamtejszą ludność po białorusku Lehioniery Polskie, wyruszył w pole do Puszczy Nalibockiej, gdzie stacjonowały już liczne i dobrze uzbrojone oddziały radzieckie, dowodzone przez gen. Czerniszewa, Płatona, „Korpowa”, Kluczkowa, płk. Dubowa-Sidoruka i mjr. Wasilewicza. Nasz oddział liczył 117 żołnierzy, którzy ubrani byli w polskie mundury i uzbrojeni częściowo w rosyjską i niemiecką broń maszynową, dostarczoną przez siatkę konspiracyjną. Na czele oddziału stanął por. „Lewald” – Kasper Miłaszewski. W pierwszych dniach oddziałem dowodzili: „Dźwig”, „Waldan”, obydwaj oficerowie Wojska Polskiego.

    Pierwsza wiadomość jaka dotarła do mnie z oddziału, była bolesna. W  okolicy Chotowa nasi partyzanci natknęli sie na patrol rosyjski, który bez dokładnego przeprowadzenia rozpoznania oddał w ich kierunku kilka wystrzałów. Wywiązała się walka. Kiedy spostrzeżono pomyłkę, ogień przerwano. Na polu walki został śmiertelnie ranny nasz żołnierz Masłowski, nauczyciel z zawodu.

    Kilka dni później zostałem wezwany do Klecisk, osady puszczańskiej niedaleko jeziora Kromań, gdzie zatrzymał się na krótki postój nasz oddział. Wydarzył się tu tragiczny wypadek. Jeden z partyzantów, obchodząc się nieostrożnie z bronią, zastrzelił się. Pochowałem go na piaszczystym pagórku.

    Głęboko utkwił w mojej pamięci majowy dzień , w którym polski oddział partyzancki wkroczył do Derewna. Podczas wkroczenia naszych chłopców do miasteczka nie wyszedłem na ulicę, aby ich powitać, ponieważ „Świr” ostrzegał mnie, abym nie pokazywał się wśród żołnierzy ze względów konspiracyjnych. Z bólem serca pozostałem na organistówce, skąd przez okno obserwowałem reakcje ludzi. Przed domy wyszli starzy i młodzi, którzy ze spokojem, lecz w milczeniu patrzyli na polskie mundury. Na twarzach ich nie było widać uśmiechu, ale raczej zatroskanie.

    Inny natomiast był nastrój tego dnia na plebanii. Ksiądz proboszcz, przed którym skrzętnie ukrywaliśmy  tajemnice konspiracji, ponieważ nie byliśmy pewni jego dyskrecji, wpadł w radosne rozrzewnienie. Ze łzami w oczach śpiewał polskie piosenki, a gospodyni kazał przynieść kieliszki i starkę. Wypiliśmy zdrowie partyzantów. Wieczorem poszedłem do znajomych, aby wybadać ich opinię i posłuchać rozmów. Prawie wszyscy byli jednego zdania, że to wszystko za wcześnie, że nierozważny krok, że Niemcy będą się mścili. Kiedy wróciłem na plebanię, w moim pokoju zastałem proboszcza. Był zamyślony i bardzo przygnębiony. Zaczęła go prześladować niespokojna myśl o tym, co będzie, jeśli w najbliższych dniach Niemcy wpadną do miasteczka. Uspokajałem go, jak mogłem, ale bez przekonania, bo i mnie zaczęły nękać wątpliwości.

    Ale Niemcy nie przyszli. Prawdopodobnie mieli dokładne informacje, że na drogach prowadzących do Iwieńca i Mińska czaiły się zasadzki naszych i rosyjskich partyzantów.

    W połowie maja odwiedziłem oddział w lesie koło Rakowa. Młodzi podoficerowie, dowódcy drużyn i plutonów partyzanckich, pchor. Bryczkowski, Henio Leśniewski, Józio Niedźwiedzki, Staś Polanica opowiadali mi o swoich zasadzkach, o pierwszych „skokach” i pierwszych ranach. Oddział prezentował się doskonale.

    Ze spotkania wróciłem późną nocą. W oknie u proboszcza migotało słabe światło świecy. Kiedy wszedłem na korytarz, proboszcz uchylił drzwi od swego pokoju i powiedział, abym natychmiast udał się do organisty, bo tam ktoś na mnie czeka. Po trzykrotnym umówionym uderzeniu w okno organista wpuścił mnie do środka. W słabym świetle kaganka rozpoznałem „Świra”, „Lewalda”, Tomczyka i „Łosia”. Wszyscy stali pochyleni nad stołem, na którym leżał jakiś plan, naszkicowany ołówkiem. Domyśliłem się, że moi towarzysze podejmują ważną decyzję. Ocena moja była trafna, bo na moje krótkie pytanie „o co chodzi”,  „Świr” odpowiedział, że opracowujemy plan rozbicia iwienieckiego garnizonu niemieckiego, ponieważ żandarmeria razem z Białorusinami przygotowuje przeciw Polakom akcję, o której szczegółowe dane otrzymaliśmy od Łucji i Kazimierza Dzierżyńskich. Garnizon iwieniecki liczył około 500 żołnierzy niemieckich i policjantów białoruskich, dowodzonych przez st. sierż. Poznańskiego oraz straż pożarną, którą kierował wachmistrz Jakubowski. Większość policjantów i cała straż pożarna wstąpiły do AK, składając na ręce „Świra” przysięgę wojskową. W ten sposób wewnątrz Iwieńca AK posiadała dobrze zakonspirowany i dobrze uzbrojony oddział.

    O świcie zakończyliśmy odprawę. Wyznaczono daty, na szkic naniesiono punkty sytuacyjne.

    Przed wschodem słońca wracałem do siebie z mieszanymi uczuciami. Obliczałem bojowe możliwości partyzantów. Oddziały były uzbrojone w kilka lekkich karabinów maszynowych, w dużą ilość granatów i amunicji. Siła uderzenia była wystarczająca, aby rozbić Niemców przez zaskoczenie, ale Iwieniec[L1]  był oddalony o 70 km od Mińska, skąd w ciągu 2 godzin mogły przybyć czołgi. Tego najbardziej się obawiałem.

    Rano, 3 czerwca 1943roku, wychodząc na cmentarz kościelny, natknąłem się za bramą na stojącego pod murem st. ogniomistrza Hermana Downara - Zapolskiego. W ręce trzymał niemiecki MP. Jego widok oznaczał dla mnie, że akcja „Iwieniec” rozpoczęta, co zresztą potwierdził wręczony mi przez niego krótki meldunek. Treść meldunku była mniej więcej następująca: „Jestem w oddziale, podciągamy pod Iwieniec[L2] , 4-go o 12-tej atakujemy, Downar zna bezpieczna drogę przez puszczę”. Podpisany był „Lewald”. Odprawiłem Mszę św., na plebanii powiedziałem, że wyjeżdżam do chorych na wieś i że nie wiem, kiedy wrócę.

    W majątku ks. kapelana Żywickiego czekały na nas dwa osiodłane konie. Ruszyliśmy przez puszczę bocznymi drogami przedzierając się przez krzaki i błota. Późnym popołudniem przybyliśmy na miejsce, zmęczeni i obłoceni po szyję. Stojący na warcie żołnierz wskazał nam miejsce, gdzie znaleźliśmy „Lewalda”, „Dźwiga” i „Waldana”, leżących pod rozłożystymi świerkami. Byliśmy na skraju puszczy oddaleni o jakieś 5 km od Iwieńca. Z prawej strony naszego stanowiska biegła wąska, piaszczysta, o głębokich koleinach droga, w prostej linii przed nami na horyzoncie rysowały się dość wyraźnie dachy Iwieńca, z dwiema wieżami kościelnymi, z lewej strony sterczały szare, słomiane stogi. Żołnierze leżeli ukryci pod krzakami przy lekkich karabinach maszynowych, gotowych w każdej chwili do strzału. Przed świtem pierwszy opuścił nas ze swym plutonem por. „Waldan”, który musiał przejść przez zagajniki i żyta, aby zająć pozycję po przeciwnej stronie miasta.

    O świcie „Lewald” wydał pozostałym plutonom rozkaz przesunięcia się jak najbliżej miasta, nakazując zatrzymywać wszystkie napotkane osoby.

    Wyszliśmy z puszczy i zapadliśmy w zielone zagony żyta. Posuwaliśmy się, a właściwie czołgaliśmy się  bardzo powoli, robiąc długie przerwy. Około godziny jedenastej podeszliśmy blisko domów, oddalonych mniej więcej o kilometr od samego miasta.

    W południe o godz. 12.00 odezwały się dzwony z wieży „białego kościoła”. Był to umówiony sygnał natarcia. Jednocześnie z pierwszym uderzeniem dzwonu słyszeliśmy głos „Lewalda” – „Oddział naprzód”.

    W biegu przebyliśmy rzekę, a następnie ostrożnie posuwając się w szyku bojowym wzdłuż ulicy, dotarliśmy w okolicę domu Dzierżyńskich, na drogę wiodącą do niedaleko położonych koszar, w których stacjonowali niemieccy żołnierze. Jednocześnie „Waldan” przedostał się ze swoim plutonem pod gmach żandarmerii.

    W tym samym czasie, kiedy „Lewald” zaczął ostrzeliwać koszary, padły strzały oddane do żandarmów przez policjantów i strażaków. Żandarmi, którzy wychodzili z gmachu stołówki na obiad, zawrócili z ulicy i zaczęli ostrzeliwać się z okien, pod które policjanci przyprowadzili Niemców rozbrojonych w iwienieckich urzędach.

    Atak „Lewalda” na koszary nie trwał długo. Po godzinnej walce oddział wkroczył na teren koszar, które Niemcy opuścili, wycofując się do pobliskiego lasu, skąd prawdopodobnie bocznymi drogami przez puszczę, przedarli się do Mińska. W gmachu żandarmerii natomiast Niemcy stawiali zaciekły opór. Pierwszy osłaniany ogniem karabinów, przedostał się do gmachu kpr. Misiaczek, który w krótkim czasie opanował pomieszczenie, gdzie znajdowała się radiostacja nadawcza. Za Misiaczkiem w pewnej odległości posuwał się nisko pochylony młodziutki partyzant Aleksandrowicz, który nagle zachwiał się i padł tuż przy wejściu do gmachu. Po kilku minutach partyzanci doszli do niego. Był śmiertelnie ranny. Miał strzaskane obydwie nogi. Do umierającego przyszła jego matka. Nie ma ludzkich słów, które mogłyby oddać pożegnanie tej matki z umierającym synem. Prosił ja tylko o jedno – aby nie płakała. W tym samym czasie partyzanci ciągłym ogniem ostrzeliwali żandarmów, którzy z godziny na godzinę wzmagali opór, wyrzucając przez okno wiązki granatów. W pewnej chwili miastem wstrząsnęła potężna detonacja. Niemcy wysadzili magazyn z amunicją, który za wszelką cenę chcieliśmy zdobyć. Zbliżał się wieczór, a walka ciągle trwała. Na nasze wezwanie do poddania się żandarmi odpowiedzieli gradem kul. Ponieważ zachodziła możliwość przybycia czołgów z Mińska, „Lewald” postanowił przyśpieszyć zdobycie gmachu. Wydał polecenie podpalenia przy użyciu słomy drewnianego budynku apteki, który przylegał do gmachu żandarmerii. Wkrótce cały gmach stanął  w płomieniach. I wtedy żandarmi zaczęli wyskakiwać z okien na ulicę w palących się ubraniach.

    Wśród nich nie znaleźliśmy żandarma „Czecha”, który zastrzelił lub zakatował kilkudziesięciu Polaków.

    Późnym wieczorem strzały ucichły. Garnizon iwieniecki przestał istnieć. Partyzanci zaś opuścili miasto, pozostawiając je w niepokoju. Szeroką, pooraną koleinami drogą maszerowaliśmy, a raczej wlekliśmy się w milczeniu przez puszczę. Była cisza. W tę noc puszczańską na pewno niejednego opadły wątpliwości, ale „zawrócenie z tej drogi” do domu było już niemożliwe.

    Słońce zaczęło wschodzić nad puszczą, kiedy weszliśmy do śpiącej jeszcze Nalibockiej Rudni. Z lasu wyszła gromada uzbrojonych ludzi, która w niczym nie przypominała wojskowego oddziału. Polskie mundury mieszały się z niemieckimi i czarnymi mundurami białoruskiej policji, między którymi wolno posuwały się, skrzypiące i kolebiące wozy załadowane zdobytą bronią. Mieszkańcy Nalibockiej Rudni przyjęli nas życzliwie. Nakarmili głodnych, zmęczonym pozwolono odpocząć w stodołach. Wiadomość o rozbiciu Iwieńca dotarła do nich wcześniej.   W tym czasie, kiedy żołnierze spali w stodołach, oficerowie przystąpili do porządkowania oddziału. Pod wieczór poszczególni żołnierze otrzymali przydziały do odpowiednich kompanii, plutonów i drużyn. Wyznaczono dowódców. Utworzono kwatermistrzostwo.

    W nocy opuściliśmy Nalibocka Rudnię i pomaszerowaliśmy w głąb puszczy. Nad ranem przybyliśmy nad jezioro Kromań, na miejsce wyznaczone przez nasz sztab, na czele którego stanął „Lewald” – por. Kasper Miłaszewski. Pod krzakami, sosnami i świerkami rozbiliśmy tymczasowy obóz. Żołnierze pobudowali z jedliny szałasy, które wymoszczono od wewnątrz sianem, mchem i słomą, a na zewnątrz obwieszono  bronią. Po paru dniach oddział przystąpił do zajęć wojskowych. Wyczyszczono broń, obliczono zapasy amunicji, wyznaczono stanowiska wartownicze. W kierunku Iwieńca, Rakowa i Rubieżewicz wysłano pierwsze patrole. Sierż. Poznański, dowódca partyzanckiego zwiadu konnego, wyruszył aż pod Mińsk, razem z Henrykiem Halcem i Władysławem Skrodzkim do majątku niemieckiego, aby zarekwirować dla oddziału świnie i krowy.

    Ja również poszedłem z patrolem do Derewna, aby zabrać potrzebne mi rzeczy. Wtedy po raz ostatni widziałem się z ks. Dołżykiem.

    Patrole, które wróciły z terenu przyniosły wiadomość, że Niemcy wrócili do Iwieńca nie podjęli żadnych represji w stosunku do ludności cywilnej i że partyzanci sowieccy w czasie naszej akcji zbrojnej zatarasowali na odcinku 5 km drogę z Iwieńca do Mińska, ścinając po obu jej stronach grube sosny i świerki. Była to piękna pomoc towarzyszy broni.

    Po paru tygodniach dość mieliśmy zup gotowanych w garnkach i kotłach na ognisku. Kartoflanka gotowana na świńskim mięsie, czasem bez soli, zaczęła nam brzydnąć. Pojawiły się pierwsze wszy. Byliśmy brudni. Mydła nie mieliśmy. Zachodziła konieczność zmiany bielizny i umycia się w gorącej wodzie. Dlatego sztab zdecydował się na zmianę miejsca postoju.

    Przy końcu czerwca oddział przeniósł się na wschodni skraj puszczy. Zajęliśmy dwie wioski, Bielicę i Dzierażno, które stanowiły doskonały punkt obserwacyjny i umożliwiały szybsze dotarcie do terenowej siatki konspiracyjnej. Stąd partyzanci robili wypady, aż pod Mińsk, aby atakować z przydrożnych zagajników i krzaków żandarmów, którzy wywozili z młynów i wiosek zarekwirowane zboże i mięso. Nie było dnia, w którym partyzanci nie powracaliby do oddziału ze zdobycznymi łupami. Ale powracali też ranni, których coraz więcej przybywało w miarę nasilania się walk. Warunki bytowe oddziału nie były najlepsze, ale mimo to wśród żołnierzy panował doskonały nastrój, podtrzymywany różnymi przepowiedniami, które w odpisach krążyły po zaściankach i wioskach. Przepowiadały klęskę Niemców i wspaniałą przyszłość Polski.

    Nasz postój na skraju puszczy nie trwał długo. W ostatnim dniu czerwca przed południem przybył do oddziału „Świr" z niepokojącymi meldunkami. Natychmiast ściągnięto z terenu do sztabu w Bielicy wszystkich oficerów. W nocy, przy świetle lampy naftowej, odbyła się odprawa. Głęboka cisza zapadła w kwaterze sztabu, kiedy „Świr" ujawnił treści meldunków o przygotowywanej przez Niemców operacji wojskowej pod kryptonimem „Hermann", obejmującej Puszczę Nalibocką wraz z przylegającymi do niej terenami. Operacja „Hermann" oznaczała kamą ekspedycję przeciw partyzantom i ludności cywilnej oraz blokadę Puszczy Nalibockiej. Meldunki o tej operacji po­chodziły z Iwieńca od Dzierżyńskich i z Mińska od naszego wywiadu.

    O świcie opuściliśmy kwaterę sztabu. Oficerowie powrócili na swoje stanowi­ska do kompanii i plutonów, a  „Lewald" i „Waldan" udali się do znajdującego się w głębi puszczy sztabu rosyjskiej party­zantki. Sztab rosyjski, jak się okazało, otrzymał już wcześniej dokładne dane o szeroko zakrojonej operacji.

    Rosjanie zgodzili się na natychmiast­owe zwołanie odprawy obydwóch szta­bów, na której dokładnie opracowano taktykę walki i wyznaczono na przed­polach puszczy punkty sytuacyjne, najdo­godniejsze do powstrzymania natarcia wroga. Samą walkę postanowiono prowa­dzić wewnątrz puszczy, w warunkach leśnych.

    Któregoś dnia, w połowie lipca, wczesnym rankiem powrócili niespodziewanie z patroli por. Wolski i chorąży Nurkiewicz („Noc") ze swoim zwiadem konnym, przynosząc do sztabu w Bielicy wiadomość, że w okolicach Rubieżewicz zaobserwowali ruchy regularnych wojsk, które powoli posuwały się w kierunku Derewna.

    Sztab natychmiast zarządził bojowe pogotowie. Powiadomiono płk. Dubowa-Sidoruka i mjr. Wasielewicza. Wysłano łączników ze zwiadu konnego do poszczególnych kompanii z rozkazami jak najszybszego zajęcia uprzednio wyznaczonych pozycji obronnych. Ja poszedłem  z  kompanią   dowodzoną  przez „Dźwiga",  który otrzymał rozkaz obsadzenia razem z por. Sławomirem Gąsiewskim (,Jar"), dowódcą plutonu ckm, drogi idącej z Derewna przez Bryniczewo na puszczę. Maszerowałem razem z „Lewaldem", łącznikami. Pierwsza kompania pod dowództwem ppor. Wojno („Lech") posuwała się w kierunku drogi również wychodzącej z Derewna, obok wioski Ogrodniki w kierunku Nalibok. Obydwie drogi były wąskie i piaszczyste. Między nimi rozciągała się podderewieńska szeroka, błotnista łąka, przecięta przez rzekę Szurę.

    Po południu tego dnia jednostki SS zajęły Derewno i natychmiast rozpoczęły marsz na puszczę. Silny ogień naszej broni maszynowej powstrzymał ich, a nawet zmusił do cofnięcia się do mias­teczka. Po godzinie Niemcy rozpoczęli natarcie na nasze pozycje, wzdłuż obydwu dróg. Nasze kompanie wytrzymały pierwsze uderzenie, a nawet przystąpiły do kontrataku. Niemcy, nie mając dogodnych pozycji do walki, znowu wycofali się do Derewna, pozostawiając rannych i zabitych. Pod wieczór „Lewald" po naradzie ze „Świrem" wydał rozkaz kompaniom wycofywania się na skraj puszczy, nad kanał, do miejscowości Drywiezna.

    O świcie następnego dnia czołgi i piechota niemiecka wkroczyły na drogę prowadzącą przez puszczę do Drywiezny. Jednocześnie nad puszczą pojawiły się samoloty. Operacja niemiecka w puszczy była utrudniona. Most na kanale w Drywieźnie partyzanci zniszczyli, na drogach wykopano rowy. Niemcy nie mogli wprowadzić do akcji czołgów, ponieważ grunt puszczański jest bagnisty, miejscami trudny do przebycia nawet pieszym.

    Nasz oddział po paru dniach opuścił Drywieznę i zajął suche skrawki lądu pośród rozległych puszczańskich bagien. Wąskie przejścia między bagnami były znane partyzantom. Komary, błota, małe porcje żywnościowe, ciągłe zasadzki i wypady na posterunki niemieckie oraz ciągle napięta czujność – wyczerpywały nasze siły.

    Po dziesięciu dniach, kiedy dowiedzieliśmy się, że oddziały sowieckie po stoczeniu kilku walk przerzuciły operację na tyły wroga, nasz sztab wydał kompaniom rozkaz przebicia się przez linie niemiec­kie, wyjścia z puszczy i równocześnie wysłał do polskich oddziałów nowo­gródzkich zwiad konny, który potopiwszy w bagnach konie po paru dniach powrócił do oddziału. Cały oddział cofnął się do kanału Szubino-Niemeńskiego, blisko topieliska Hałoje Błoto.

    Pierwszy przedarł się przez linie wroga ze swoją kompanią „Dźwig", następnie w szarży na posterunki niemieckie przeszedł w okolice Nalibok szwadron kawalerii pod dowództwem „Nocy", który osłaniał przeprawę oddziału na kanale Szubino-Niemeńskim. Podczas szarży poległa ppor. Drucka-Lubecka. Ostatnia wyszła z puszczy kompania „Lecha", który poległ w potyczce w okolicach Kamienia. Szczęśliwie udało się ominąć posterunki „Świrowi" i „Lewaldowi". Ten ostatni, wychowany przy puszczy, świetnie znał jej najtrudniejsze przejścia pomiędzy bagnami.

    Ja wycofywałem się z grupą partyzantów, którą prowadził tamtejszy gajowy, Kławsiuć. Z nami szła Irena Halec, żona sekretarza sztabu, z małym synkiem Zdzisiem, który dzielnie znosił głód i trudy przedzierania się przez puszczańskie topieliska. Cały nasz zapas żywności stanowiły trzy kromki chleba, które przeznaczyliśmy dla dziecka, sami zaś piliśmy żółtą wodę z młaki. Posuwaliśmy się tylko nocą, a w dzień odpoczywaliśmy na suchych miejscach pod sosnami. Po trzech dniach uciążliwego marszu wyszliśmy z błot na polanę, gdzie pod krzakami przy ognisku spotkaliśmy dwoje starych ludzi z krową. Było to szczęśliwe spotkanie. Od nich otrzymaliśmy trochę mlecznej zupy i dowiedzieliśmy się, że w Dzierażnie, które leżało tuż przy puszczy, nie ma żadnych wojsk.

    Po dwugodzinnym marszu znaleźliśmy się w Dzierażnie, gdzie zatrzymałem się u Hrehora Dziemianki, który troskliwie mną się zaopiekował. Po trzech dniach „Lewald", dowiedziawszy się o mojej melinie, przyszedł do mnie z grupą partyzantów, wśród których byli; Czesio Wańkowicz z Derewna, Czesio Mołczanowicz z Rubieżewicz i Władek Skrodzki ze Skrodszczyzny. Z nimi wróciłem do puszczy, aby odszukać zabłąkanych partyzantów.

    Niemcy dniem i nocą bombardowali i ostrzeliwali puszczę. Któregoś dnia w południe, w nadziei znalezienia odrobiny żywności, podeszliśmy do pustego hutoru, w którym znaleźliśmy w chlewie świnię, trochę kartofli i starą miednicę. Ucieszyliśmy się. Zardzewiałą kosą zabiliśmy świnię, którą następnie wraz z miednicą unieśliśmy do lasu. Na polance wśród krzaków rozpaliliśmy ognisko. W miednicy ugotowaliśmy mięso. Smakowało wyśmienicie, chociaż niesione. Ale nic cieszyliśmy się zbyt długo naszą zdobyczą, bo o świcie, kiedy wyszliśmy spod krzaków na polanę, zostaliśmy niespodziewanie ostrzelani. W odległości 300 m między sosnami dostrzegliśmy zielone mundury i błyski karabinów maszynowych. Odruchowo padliśmy na ziemię i natychmiast odpowiedzieliśmy krótkimi seriami z naszych trzech lekkich karabinów maszynowych, po czym odskoczyliśmy w gąszcz. Zdążyliśmy zabrać amunicję, ale musieliśmy zostawić mięso.

    Brak żywności zmusił nas do wyjścia z puszczy. Po trzech dniach przedzierania się przez młaki i topieliska z bronią na plecach i obładowani amunicją dotarliśmy w pobliże drogi koło wioski Słobody. Patrol wysłany na rozpoznanie powrócił z wiadomością, że droga jest obsadzona w dużych odstępach przez gniazda karabinów maszynowych. O natychmiastowym przejściu drogi nie było mowy. Musieliśmy czekać, aż zapadnie noc i dopiero wtedy, czołgając się z bronią gotową do strzału, szczęśliwie przeskoczyliśmy drogę i nie zatrzymując się ruszyliśmy przez krzaki i zagony dojrzewającego żyta w kierunku Rakowa. Po kilkugodzinnym marszu połączyliśmy się z oddziałem. W szwadronie kawalerii brakowało połowy koni. Zostały one w bagnach puszczy.

    W pierwszej połowie sierpnia czołgi i piechota przerwały operację w puszczy, a silne jednostki SS przystąpiły do akcji przeciwko ludności cywilnej. Hitlerowscy zbrodniarze razem z litewskimi jednostkami SS i białoruskimi policjantami przystąpili do dzieła zniszczenia. Z Nalibok, Jankowicz, Dzierażna, Bryniczewa, Bielicy i wszystkich wiosek oraz hutorów położonych w obrębie puszczy wywożono ludność do Derewna i Stołpców, a domy podpalano, pozwalając zabrać ludziom najpotrzebniejsze rzeczy. Dobytek wywożonej ludności całkowicie konfiskowano. Do uciekających dzieci i kobiet strzelano.

    Nie potrafię opisać moich uczuć, które rodziły się we mnie, gdy patrzyłem w dzień na czarne chmury dymów, przesłaniające na horyzoncie puszczę, a w nocy na łuny rozlewające się szeroko po puszczańskim niebie. Wszyscy przeraźliwie zdawaliśmy sobie sprawę z cierpień łudzi, ale nie mogliśmy przyjść im z pomocą. Siły nasze były zbyt słabe aby podjąć zbrojną interwencję. Robiliśmy wypady na szosę prowadzącą z Derewna do Stołpców, ale te operacje nie miały większego znaczenia. Nie mogliśmy wzywać na pomoc sowieckich partyzantów, ponieważ oni w tym samym czasie bili się z jednostkami SS w okolicach Mińska.

    W drugiej dekadzie sierpnia Niemcy, zabierając swoich rannych i zabitych, wycofali się, pozostawiając zgliszcza,a na nich rozstrzelanych księży: Pawła Dołżyka z Derewna, Józefa Bajko i Józefa Borodyna z Nalibok, Leopolda Aulicha i Kazimierza Rybałtowskiego z Kamienia oraz proboszcza-zakonnika z Pierszaj [L3] koło Iwieńca. Nasz oddział miał wielu rannych i zabitych. Do poległych, o których już pisałem, należy dodać: dr. Belkina i jego żonę, pchor. Rybałtowskiego, ogniomistrza Hermana Downara-Zapolskiego, pchor. Bolesława Pilarskiego, st. sierż. Poznańskiego, plut. Jana Grygorcewicza, partyzanta Miłaszewskiego, Aleksandra Downara-Zapolskiego i wielu innych, których nazwisk już nie pamiętam. Na listę ofiar należy wpisać najboleśniejszą stratę dla naszej konspiracji i oddziału: śmierć Łucji i Kazimierza Dzierżyńskich, których prawdopodobnie rozstrzelał kat-żandarm „Czech" w lesie koło Iwieńca. Śmierć Dzierżyńskich odczuliśmy bardzo boleśnie. W tym czasie również zginął arch. Raczkiewicz, brat prezydenta Władysława Raczkiewicza.

    W oddziale zapanowało milczenie i atmosfera przejmującego smutku. Wielu partyzantów zostało bez domów i rodzin. Partyzantowi sierż. Hasiukowi („Żaczek") z Ruhajca koło Derewna gestapo wymordowało całą rodzinę. Wiele rodzin partyzantów wywieziono w głąb Niemiec do obozów przymusowej pracy. Taki los spotkał rodziców Henryka Halca, jego brata Franciszka i siostry Janinę i Marię, które wraz z Oleńką Minkiewiczówną bardzo często niosły pomoc konspiracji.

    Wobec cierpiących młodych chłopców stałem bezradny. Na tle ogromu cierpień moje słowa pociechy skierowane do nich wydawały mi się puste, słabe i bezsensowne.

    Moje położenie było również ciężkie, o czym zresztą wszyscy wiedzieli. Nie miałem tu swojej rodziny i nie mogłem powrócić na derewieńską plebanię, bo ona spłonęła w Wielką Niedzielę o świcie 1943 roku podczas pożaru Derewna. Wśród bolesnych przeżyć zaczęła się powoli pojawiać w świadomości partyzantów okrutna rzeczywistość, że nie ma powrotu do rodzinnego domu, że pozostała tylko puszcza, broń i śmiertelny wróg, że trzeba walczyć bez wyraźnej nadziei aż do końca.

    W takiej sytuacji „Świr" i „Lewald" przystąpili do reorganizacji oddziału. Utworzono nowe kompanie i wyznaczono nowych dowódców. Wkrótce maszerowaliśmy przez puste zgliszcza wiosek z powrotem do puszczy. Stanęliśmy nad kanałem, przepływającym przez puszczę, obok miejscowości Drywiezna. Tu założyliśmy nowy obóz. Partyzanci zbudowali najpierw z belek sosnowych siedzibę dla sztabu, następnie wzniesiono pod dwoma starymi, rozłożystymi świerkami ołtarz obok sosnowego pnia, który służył mi jako konfesjonał. Potem przystąpiono do budowy lepianki na zapasy żywnościowe i piekarnię. W końcu plutony zebrał się do budowy lepianek dla żołnierzy, które wewnątrz wyłożono belkami i pokryto jedliną. Mnie wykopano lepiankę niedaleko ołtarza. W środku obozu wyznaczono miejsce na ognisko, na którym kucharze obozowi gotowali w kotle ziemniaki, kapuśniak na baraninie albo wołowinie.

    Po paru dniach życie w obozie unormowało się. Oficerowie przystąpili do zajęć wojskowych. W teren wysłano patrol, a na drogach stanęły warty. Wyczyszczono broń i obliczono zapasy amunicji. „Noc" uzupełnił braki w szwadronie, a kawalerzyści poszyli nowe wspaniałe siodła kozackie.

    W obozie musieliśmy zachowywać ostrożność i czujność, ponieważ codziennie od rana do wieczora nad puszczą krążyły samoloty, które śledziły ruchy oddziałów partyzanckich i od czasu do czasu zrzucały bomby.

    Wreszcie nadszedł uroczysty dzień w obozie. Którejś wrześniowej soboty wieczorem usiadłem w stule na pniu, przed którym ustawiła się długa kolejka żołnierzy z bronią w ręku. Podchodzili do mnie i przyklękali na jedno kolano. Spowiadałem do późnej nocy. Rano w niedzielę oddział ustawił się w czworobok, w pełnym uzbrojeniu, przed ołtarzem. Ubrany w szaty mszalne z kielichem w ręku stanąłem u stopni ołtarza pod zielonymi świerkami. Rozpoczęła się pierwsza Msza św. w obozie partyzanckim. Któryś z żołnierzy zaintonował „O Boże, któryś jest w niebie... skrusz ten miecz...".

    Nie potrafię opisać tej Mszy Św., dla której cała Puszcza Nalibocka była najśliczniejszą zieloną świątynią ozłoconą promieniami porannego słońca, a konary wiekowych świerków najpiękniejszym baldachimem. Nie umiem słowami wyrazić tej chwili, w której uniosłem Najświętszą Hostię wysoko, prawie dotykając konarów, nad głowami klęczących żołnierzy, i tej chwili, w której żołnierze niemal w szyku bojowym przystępowali do Komunii św.

    Po Mszy św. zszedłem przed stopień ołtarza. Najpierw odmówiłem modlitwy za poległych, a potem zaintonowałem „Boże, coś Polskę". Śpiewało 500 partyzantów. Chyba po raz pierwszy w swojej historii serce Puszczy nalibockiej było świadkiem Mszy św. i słuchało modlitwy polskiego partyzanta.

OCR wykonał:  Zbigniew Wołocznik 

[L1]W oryg. Błędnie Iwaniec

 [L2]W oryg. Błędnie Iwaniec

 [L3]W oryginale Pierwszaj